|
fot. Diana Lelonekfot. Diana Lelonek
Gazeta Festiwalowa "Na horyzoncie", nr 10
26 lip 2013
Pokazywany w berlińskim konkursie głównym film „W imię...” Małgośki Szumowskiej zamyka dziś 13. Międzynarodowy Festiwal Filmowy T-Mobile Nowe Horyzonty
26 lipca 13
– Zależało mi na uniwersalnym przekazie, opowiedzeniu o pewnej podróży jakiegoś syna ze swoim ojcem, która jest pretekstem do rozmów o bagażu, który przenosimy przez pokolenia – mówi Paweł Łoziński, reżyser dokumentu „Ojciec i syn”
więcej
Paweł Świerczek: Jak doszło do realizacji wspólnego projektu Pana i Pana ojca Marcela?
Paweł Łoziński: Pewnego dnia pomyślałem sobie, że mój ojciec byłby świetnym bohaterem filmu. Jest ciekawy, inteligentny, przewrotny, niejednoznaczny, wielowymiarowy. Powiedziałem mu, że chcę zrobić o nim dokument, ale on zaproponował, żebyśmy nakręcili jeden film o sobie nawzajem. Spodobał mi się ten pomysł. I na taki film się z nim umówiłem.
W efekcie oglądamy jednak dwa filmy. Czy należy to odbierać jako konfrontację?
– Bardzo nie chciałem, żeby tak się stało, i do końca walczyłem o to, żeby powstał jeden film, pod którym mój ojciec też się podpisze. Nie wiem, czemu zdecydował się na zrobienie swojej wersji. „Ojciec i syn w podróży”, wersja montażowa ojca, powstał na bazie mojego gotowego filmu i jest polemiką z nim.
A jak to jest z konfrontacją z widzami w przypadku tak intymnego filmu?
– Miałem fantastyczną rozmowę z nowohoryzontową publicznością. Głęboką, dotyczącą tematów, o których film mówi. Rozmawialiśmy o nieuniknionej konfrontacji pokoleniowej, potrzebie rozmowy w rodzinie, o strachu przed zadaniem pewnych pytań rodzicom i o ich lęku przed odpowiedzią. Tutejsza widownia doskonale chwyciła, o czym film jest. Wydaje mi się po reakcjach, że trafił w jej osobiste potrzeby.
Zawsze kiedy oglądam osobiste, autobiograficzne historie, zastanawiam się, gdzie leży granica między sztuką a swego rodzaju emocjonalnym ekshibicjonizmem.
– Zależało mi na uniwersalnym przekazie, opowiedzeniu o pewnej podróży jakiegoś syna ze swoim ojcem, która jest pretekstem do rozmów o bagażu, który przenosimy przez pokolenia, o rodzinie i jej rozpadzie. Spotkanie z widzami tutaj, we Wrocławiu, bardzo mnie uspokoiło. Odbiorcy czytają „Ojca i syna” nie jako film biograficzny, ale opowieść o trudnej relacji rodzinnej. Na spotkaniach mówili, że też chcieliby takiej rozmowy spróbować ze swoimi rodzicami. Podeszła też do mnie pani z pokolenia mojego ojca i powiedziała, że jej córka również powinna ten film zobaczyć.
Widział Pan film swojego ojca?
– Tak, powstał z przemontowania mojego filmu. Wydaje mi się, że ojciec ocenzurował i mnie, i siebie. Nie jestem pewien, czy wnosi coś nowego, czy jest raczej rodzajem ciekawostki w rodzaju „znajdź siedem szczegółów różniących dwa obrazki”. To już właściwie pytanie do widza.
„Ojciec i syn” ma pozytywne zakończenie, teraz mówi pan o przykrych sprawach.
– Film filmem, a życie życiem. Happyendowa scena pojednania, która kończy mój film, była prawdą tamtej chwili – sierpnia 2010 roku. Teraz mamy rok 2013 i sytuacja wygląda nieco inaczej. Co nie oznacza, że tamten moment był nieprawdziwy.
Rozmawiał Paweł Świerczek
26 lipca 13
W filmie zamykającym trylogię „Raj” Ulrich Seidl kolejny raz zaprasza nas do ponurego świata niechcianych i odtrąconych bohaterów, poszukujących odkupienia. Od otwierających kadrów po niemalże ostatnie minuty twórca buduje w widzu oczekiwanie na najgorsze. A co się stanie, jeżeli to najgorsze nie nadejdzie?
więcej
Raj: Nadzieja” wpuszcza promień światła do niezwykle brutalnej rzeczywistości.
Pomyślany oryginalnie jako jeden film, „Raj” rozpadł się na dziejące się równolegle historie trzech kobiet z jednej rodziny. W „Raju: Miłości” Teresa, pulchna matka w średnim wieku, wyjeżdża na wakacje do Kenii w celach sex-turystycznych, by zostać seksualnie upokorzona. To samo czeka jej siostrę Annę Marię, bohaterkę „Raju: Wiary”, fanatyczkę szerzącą wiarę w slumsach Wiednia.
Po historii córki Teresy, trzynastoletniej Melanie (Melanie Lenz), która jedzie na obóz dla otyłych nastolatków, nie spodziewamy się niczego lepszego. Kilkanaście chłopców i dziewczyn w podobnym wieku, wysłanych przez swoich rodziców na wakacje, by pozbyły się nie tylko zbędnych kilogramów, ale i społecznego napiętnowania.
Mimo malowniczej lokalizacji Seidl nie interesuje się przedstawianiem uroków przyrody. Korytarze z wytartym linoleum, zimnymi białymi ścianami i ganiające w nich nastolatki w pstrokatych koszulkach są celem jego obserwacji. W długich, statycznych ujęciach pokazuje codzienny rytuał obozu, ćwiczenia, spacery, godziny spędzane w pokojach na niezobowiązujących pogaduchach prowadzonych przez nastolatki.
Reżyser w tych banalnych momentach, w otyłych i wyglądających daleko od utartego ideału dzieciach znajduje piękno i wrażliwość. Improwizowane dialogi nastolatków, intymne rozmowy, dzielenie się sekretami – tu rzeczywistość uchwycona została wprost perfekcyjnie.
Budząca się seksualność Melanie jest centralnym tematem filmu. Zafascynowana starszym o cztery dekady lekarzem dziewczyna, pod pozorem bólu brzucha, codziennie zjawia się pod drzwiami jego medycznego gabinetu. Prowokacyjne uśmiechy, żarty, długie spojrzenia. Doktor podejmuje tę grę balansującą na granicy, starając się utrzymać dystans. Naiwna w swej niewinności nastolatka po raz pierwszy w życiu czuje, że chce być kochana.
Reżyser podgląda całą sytuację bez osądzania swoich postaci, bez zbędnego moralizatorstwa i ferowania wyroków. Nawet w najbardziej kontrowersyjnych sytuacjach, kiedy widz oczekuje najgorszego, przywraca wiarę w to, że mimo wszystko człowiek jest stworzeniem dobrym z natury.
„Raj: Nadzieja” nie kończy się wyczekiwanym happy endem.
Na taki nie ma miejsca w świecie twórcy „Import/Export”. To bardzo bolesna lekcja dla każdego z zaangażowanych w nią bohaterów, która jednak nie musi skończyć się totalnym upodleniem.
Radek Folta
„Raj: Nadzieja”
Jutro, godz. 9.45, Kino Nowe Horyzonty 1
26 lipca 13
Najnowszy obraz Petera Greenawaya, błyskotliwego i inteligentnego wizjonera, to powrót do czasów, kiedy powstawały jego najlepsze filmy. Znajdziemy tu zarówno piękno „Ksiąg Prospera", jak i intelektualny rozmach „Dzieciątka z Macon".
więcej
Punktem wyjścia „Goltzius and the Pelican Company” jest – jak zwykle u Greenawaya – pozornie realistyczna historia. Hendrik Goltzius, grafik i rytownik, próbuje namówić bogatego margrabię Alzacji do sfinansowania niebanalnego przedsięwzięcia. Chciałby przygotować szereg rycin przedstawiających Stary Testament, a właściwie starotestamentowe grzechy, sprośności i wykroczenia, erotyczną historię ludzkości, która zaczyna się oczywiście od grzechu pierworodnego. Zbiera się rada, która ma rozsądzić, czy projekt ma rację bytu, a Goltzius buduje przed zebranymi przedziwny teatr, na deskach którego rozgrywać się będą sceny perwersyjnego spektaklu. I tyle realizmu, bo – co jasne od pierwszego ujęcia – Greenawayowi nie chodzi ani o życiorys Goltziusa (postaci autentycznej), ani o proces, ani o historyczną prawdę.
Z jednej strony film jest kwintesencją wszystkich Greenawayowskich fascynacji i obsesji. Katalogowanie, poetyka nadmiaru, cielesność, symetria, cała gama środków formalnych, doskonale znanych z najlepszych filmów tego reżysera, pojawiają się tu w najróżniejszych konfiguracjach. Jednak tym razem interesuje go nie sam obraz, ale jego powstawanie, proces tworzenia i przetwarzania. Greenaway wybiera bohatera, który poszukuje nowych rozwiązań w sztuce. Rozwiązań, nie tematów. Goltzius jest przekonany, że nowe technologie zmienią rzeczywistość, i taki jest sens jego starań o finanse. Co więcej, akcja filmu rozgrywa się w nierealistycznej przestrzeni – ni to hali, ni to magazynie – zmieniającej się na oczach widza i ulegającej nieustannej dekonstrukcji i rozpadowi. Tak jak bohater filmu, Greenaway testuje nową, cyfrową technologię. Wykorzystując te same motywy, mówi jednak coś innego niż zwykle, bo „Goltzius and the Pelican Company” to metafora współczesnej sztuki audiowizualnej, nowej technologii (3D?), procesu cyfryzacji naszej rzeczywistości, która rozsadza sztywne ramy dobrze znanej percepcji opartej na relacji widz – płótno, widz – ekran. Ale też świata, w którym żyjemy.
Jednocześnie widz czuje się podglądaczem, usytuowanym w dodatku w dość niewygodnej pozycji. Oglądamy katalogi ludzkich grzechów, z których największym jest voyeryzm. Historia świata, historia ludzkich przewinień i potencjalnych grzechów to historia podglądactwa. Gdzieś na jej końcu tkwi kinematografia. Przepiękny wizualnie, dopracowany w najmniejszym scenograficznym szczególe, film pełen jest Greenawayowskiego przepychu i bogactwa. Jednak – w odróżnieniu od kilku poprzednich realizacji reżysera – mamy do tego celną metaforę. Intelekt splata się z pięknem.
Joanna Malicka
„Goltzius and the Pelican Company”
Dziś, godz. 21.45, Kino Nowe Horyzonty 1
26 lipca 13
Prof. Stanisław Por-Kokos
Dzień dobry Państwu. Dzisiaj objaśnimy sobie, o co chodzi w filmie festiwalowym pt. „Smak curry”.
więcej
Reżyserem jest tutaj Ritesh Batra, którego każdy porządny kinoman niedługo będzie kojarzyć jak na proste zawołanie. Uważam bowiem, że jego imię i nazwisko na dniach staną się bardzo słynne. No ale „Smak curry”. Jest on, iż dostarczają bohaterowi i innym indyjskim osobom obiady. Jednak jeżeli sobie myślą Państwo: „Uee, znowu o jedzeniu, poza tym jadłem dopiero spory lunch, to nie jestem przecież jakiś głodny”, to jest to gruby błąd. Oczywiście, każdy widz może się pomylić, nikt nie jest przecież od razu encyklopedią PWN. Na szczęście istnieją na tym naszym trudnym świecie specjalistyczne osoby, na przykład ja, które pracują jak wysokie latarnie morskie, co świecą dla potrzebujących szlak do myślenia o filmie, że płyniemy w nocną burzę do portu. Szczerze? Lubię mój zawód. Bardzo mocno. Więc to całe „Smak curry”. Film ten festiwalowy pięknie traktuje o tym, jak indyjskie jedzenie sobie podróżuje. I teraz pożytecznie Państwu radzę uważać przy oglądaniu. Bowiem jeżeli porządnie się skupimy, to zaobserwujemy na ulicach istnienie takich malutkich nutek, które zostawiły gorące obiady, co jadą na motorach od spoconej kuchni prosto do celu, czyli do głodnego żołądka w ciężko pracującym człowieku. Mocno zalecam obserwować każdą trasę, gdyż pod koniec filmu, jak się weźmie te nutki, to co ciekawego się okaże? To ciekawego, że będziemy mogli nutki ładnie ze sobą posklejać i nawet jak ktoś jest bez talentu do bycia zręcznym śpiewakiem, to i tak wyjdzie mu piosenka piękna niczym Sophia Loren albo rzeka Odra. Nie muszę nikomu chyba tłumaczyć, że piosenki powychodzą każdemu kompletnie odmienne. A jeżeli ktoś powie np.: „Moja jest o kamiennych kartoflach”, to nie wolno się śmiać ani robić z igły jakichś zardzewiałych wideł. Bardzo głośno o to apeluję. Bo widz jest od tego, żeby śpiewał, co tam sobie chce. Każdy swoje. Jeden to, drugi tamto, trzeci siamto. Tak to zostało pomyślane u zarania kina i bardzo dobrze. Do widzenia.
26 lipca 13
Rozmowa z
Yutaką Tsuchiya
reżyserem filmu „Króliczek GFP”
więcej
Iwona Sobczyk: Między „Króliczkiem GFP” a Pańskim poprzednim filmem „Peep TV Show” upłynęło dziewięć lat. Skąd ta przerwa?
Yutaka Tsuchiya: Miałem problem z zebraniem pieniędzy na kolejny film. Z powodu kryzysu ekonomicznego w Japonii stało się to bardzo trudne. Wiedziałem, co chcę nakręcić. „Peep TV Show” opowiadał o społeczeństwie opresyjnym, kontroli społecznej i chciałem nadal eksplorować tę tematykę.
Bywa Pan nazywany „wideoaktywistą”. Co to znaczy?
– W dużym streszczeniu chodzi o wykorzystywanie technik wizualnych, ale również innych mediów do wpływania na społeczeństwo. Czasem wymaga to również bardziej bezpośrednich działań, na przykład organizowania publicznych demonstracji.
Media mogą zmienić społeczeństwo na lepsze?
– Na pewno mają potencjał inicjowania zmian. Do tej pory mogły to robić tylko wielkie media – potężne stacje telewizyjne, radiowe czy wysokonakładowa prasa. Teraz mamy do dyspozycji również dostępne dla wszystkich media internetowe. Każdy może być inicjatorem i promotorem społecznej zmiany. To, jak wykorzystujemy media, jest wyrazem naszego wnętrza. Uważam, że nawet taka prosta rzecz jak smartfon może mieć pozytywny wpływ na społeczeństwo. Dzięki użyciu takich urządzeń tworzy się sieć międzyludzkich kontaktów, bardziej zintegrowane społeczeństwo.
A jednak w „Króliczku GFP” odkrywa Pan mroczną stronę mediów. W filmie internet jest wykorzystywany do prezentowana scen pornografii, prześladowania głównej bohaterki w szkole czy jej obrzydliwych eksperymentów.
– Historia prawdziwej talowej dziewczynki, która próbowała otruć swoją matkę talem i prowadziła bloga, wyszła na jaw w 2005 roku i była bardzo szeroko komentowana w mediach. Akcja mojego filmu dzieje się w 2011 roku, kiedy możliwości wykorzystywania mediów internetowych są już nieporównywalnie większe. Sposób ich wykorzystania może się wydawać niewłaściwy, ale właśnie o takich zjawiskach talowa dziewczynka pisała w swoim pamiętniku. On był moją największą inspiracją. Z internetu moja bohaterka dowiaduje się też wielu rzeczy. Czyta o transparentnej żabie, fluorescencyjnym króliku i innych sprawach.
Nie powtórzył Pan wiernie historii talowej dziewczynki, ale stworzył na jej podstawie swoją opowieść. Dlaczego?
– Z bloga prawdziwej talowej dziewczynki dowiedziałem się, że w taki sam sposób traktowała swoją matkę, chomika i mrówki. Nie było tam czuć żadnej tęsknoty za matczyną miłością, było tylko czysto naukowe podejście do obiektów badawczych, zrównujące wszystkie istoty. To spojrzenie bardzo mnie zainteresowało. Gdy pomyślałem o współczesnej Japonii, doszedłem do wniosku, że takie samo podejście dostrzegam w społeczeństwie. Ludzie i zwierzęta są zrównani i poddani takiemu samemu systemowi kontroli. Jesteśmy kontrolowani nieustannie. Gdy wsiadamy do metra i przyciskamy do czytnika kartę czipową, system zapisuje informację, gdzie i o której wsiedliśmy. Gdy kupujemy coś na Amazonie, informacja o tym nie przepada. Talowa dziewczynka patrzyła na matkę i chomika z tym samym naukowym chłodem. Wykorzystując jej spojrzenie, chciałem powiedzieć coś o współczesnym społeczeństwie Japonii.
Czyli wszyscy jesteśmy chomikami zamkniętymi w klatce przez szalonych naukowców?
– Tak uważała na początku bohaterka filmu. A ponieważ wszyscy jesteśmy królikami doświadczalnymi, nie ma znaczenia, co robimy. Później jednak pojawia się myśl, że ten system kontroli można zhakować jak program komputerowy. Może i jesteśmy jak chomiki w klatkach, ale mając tego świadomość, możemy również dążyć do buntu.
Można się wyzwolić z systemu kontroli?
– Można próbować mu się wymknąć, ale on zawsze nas dogoni. To zamknięte koło.
Rozmawiała Iwona Sobczyk
26 lipca 13
– Ludzie mówią, że zabieram głos w imieniu zmarłych. Nie wiem, co to znaczy. Mimo że nieraz w życiu czułam się martwa – mówi Diamanda Galás. Mroczna królowa wystąpi dziś w Arsenale o godz. 22.
więcej
Jej demoniczny głos słychać w wielu filmach. Użyczała go wampirzycom (w „Draculi” Coppoli), umarłym (w „Wężu i tęczy” Cravena) i czarownicom (w „Conanie Barbarzyńcy” Miliusa). Zamieściła utwory na ścieżce dźwiękowej do „Urodzonych morderców” Stone’a. To jednak tylko jedna z wielu odsłon twórczej działalności Amerykanki o grecko-syryjsko-armeńskich korzeniach.
Urodziła się w 1955 roku. Wychowana bez telewizji i radia, wspomina, że nie chodziła na randki, dopóki nie opuściła domu w wieku lat dziewiętnastu. Od dziecka uczyła się gry na fortepianie – dziś jest wirtuozką tego instrumentu. Pierwsze, instynktowne eksperymenty z własnym głosem prowadziła pod wpływem LSD. Studiowała wtedy biochemię, co pomogło jej w poznaniu ciała jako źródła dźwięku. Pierwsze koncerty (a może raczej performance) dawała w szpitalach dla niepełnosprawnych umysłowo, odwrócona tyłem do publiczności. Jej sztuka od początku wzbudzała kontrowersje. Debiutancką płytę nazwała „The Litanies of Satan”. Trylogię „Masque of the Red Death” poświęciła ofiarom epidemii AIDS, przy okazji głośno krytykując Kościół katolicki za opór wobec edukacji seksualnej. Koncerty, które grywała półnaga, unurzana we krwi, i kontrowersyjne wypowiedzi („Lubię patrzeć, jak słabi mężczyźni płaczą” lub „Rodzenie jest obsceniczne. Diana, bogini łowów, była wojownikiem, nie miała nic wspólnego z prokreacją”) zbudowały jej legendę równie mocno jak nagrania.
Od początku niestrudzenie eksploruje korzenie muzyki, czy jest to blues, jazz, klasyka operowa, czy folklor. Eksperymentuje z przetwarzaniem dźwięku i efektami specjalnymi. Mimo że jej głosowi żadnych efektów dodawać nie trzeba. Sztuki wokalnej Diamandy Galás nie da się porównać z niczym. Trudno uwierzyć, że jedna osoba może wydobyć z siebie tak karkołomnie różne głosy. Najczęściej występuje solo, ma jednak w swojej dyskografii koncerty i nagrania z uznanymi postaciami światowego rocka i popu, jak duet Erasure, Alan Wilder (ex-Depeche Mode) czy John Paul Jones (Led Zeppelin), z którym w 1994 roku nagrała rewelacyjny (i chyba najbardziej swój „komercyjny”) album „The Sporting Life”.
– To jeden z niewielu gości, którzy nie starają się być na scenie kobietami. Większość facetów tak naprawdę chce być dziwkami. On jest tego przeciwieństwem – mówi Galás o Jonesie.
Wczoraj mogliśmy obejrzeć „Schrei 27”, film Davide Pepego oparty na utworach Galás z płyt „Schrei 27” i „Schrei X” (nagrany a cappella w totalnej ciemności). Dziś mamy szansę zobaczyć ją i posłuchać na żywo jej głosu. Każdy koncert Diamandy to misterium, podczas którego mroczna królowa sprawuje niepodzielną kontrolę nad rządem dusz fanów. Miałem szczęście uczestniczyć w jej pierwszym koncercie w Polsce, w Poznaniu, w pamiętnym roku 1999. Siedziałem w pierwszym rzędzie, chłonąc każdy dźwięk, słowo, gest. Niezapomniane przeżycie. Warto doświadczyć go przynajmniej raz.
Marcin Babko
26 lipca 13
Kolejny sezon The Metropolitan Opera w Kinie Nowe Horyzonty startuje już w październiku. Od 8 sierpnia będzie można zamawiać karnety na cały zbliżający się sezon obejmujący dziesięć przedstawień.
więcej
Dlaczego warto zdecydować się na oglądanie przedstawień MET w kinie? Najwyższa jakość inscenizacji przy jednoczesnej wysokiej jakości przekazu (wszystkie opery nadawane są w standardzie High Definition) pozwalają widzom doznać uczucia bezpośredniej obecności w słynnym nowojorskim teatrze operowym. Uczestnicy transmisji we Wrocławiu nie tylko zobaczą wielkie inscenizacje operowe dzieł Szostakowicza, Pucciniego, Mozarta, Czajkowskiego, ale także zajrzą za kulisy, by posłuchać wywiadów z artystami i poznać tajniki realizacji tych wielkich muzyczno-teatralnych przedstawień.
Na zainteresowanych, którzy zakupią karnety lub bilety, czeka w zbliżającym się sezonie dziesięć oper, spośród których aż cztery to produkcje premierowe. Pozostałą szóstkę tworzą klasyczne przedstawienia Metropolitan Opera, które zdążyli docenić melomani na całym świecie. Wszystkie transmitowane spektakle nadawane będą z polskimi i angielskimi napisami. Szczegóły programowe oraz informacje o karnetach i biletach dostępne są na stronie: kinonh.pl.
Patryk Tomiczek
26 lipca 13
więcej
25.07.2013
18.40 Gdzieś we Wrocławiu. Pewna gwiazda stwierdza, że od jutra będzie odcinać kupony. Ogłasza w mediach, że gaśnie, pakuje się i wyjeżdża.
22.15 Rynek. Kino plenerowe. Projekcja filmu „Pan Tadeusz”. Jeden z widzów recytuje pod obraz epopeję Adama Mickiewicza. Ochrona podaje mu mikrofon. Mężczyzna się peszy i milknie.
22.52 KNH 5. Nocne Szaleństwo. Seans filmu „Posępna przyszłość”. Na widowni bynajmniej nie jest posępnie. Kto był, ten wie. Kto nie, niech żałuje.
23.02 Arsenał Klub T-Mobile Music. Koncert Mikołaj Trzaska Mówi Movie. Nikt nie mówi, wszyscy słuchają.
26.07.2013
01.11 Dworzec Wrocław Główny. Kasjerka Euzebia do koleżanki: „Danka, gadamy ciągle o tym Hollywoodzie, gadamy, a chodź, bądźmy jak Thelma i Louise, i wiesz”.
01.12 Hollywood. Rusza casting do remake’u „Thelmy i Louise”. Będzie to klasyczne kino drogi wzbogacone paranormalnym wątkiem katastroficznym.
05.22 Wstaje kolejny, piękny dzień 13. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty.
10.10 Pod Kinem Nowe Horyzonty trwa antyfestiwalowy protest. Liczba uczestników: jeden. Mężczyzna krzyczy: „Do domów! A nie po kinach łażą!”.
11.33 Kasa KNH. Pan w tupeciku: „Piękne czekoladki dla pięknej pani za piękne bilety”.
13.45 KNH 7. Seans filmu pt. „Raj: nadzieja”. Profesor Por-Kokos robi notatki. Od początku seansu zapisał już dwa zeszyty.
13.59 Redakcja Gazety Festiwalowej „Na horyzoncie”. Wchodzi naczelna z wielką walizką i deską surfingową: „Kto chce być redaktorem naczelnym?”.
14.14 Wrocławskie zoo. Tapir czochra szopa pracza.
16.01 Centrum Festiwalowe. Kobieta w kapeluszu do wolontariusza: „Młody człowieku, dlaczego dziś jest tak zimno?”. W ciągu trzech minut wolontariusz organizuje jej przepiękne futro z norek. Sztuczne.
16.30 KNH 4. Seans trwającego 250 minut filmu „Norte, koniec historii”. Pewna pani dzierga. Szalik w kolorach festiwalowych ma już dwa i pół metra.
17.21 Gdzieś we Wrocławiu osiemnastą godzinę obradują jurorzy jednej z sekcji konkursowych. Do rękoczynów jeszcze nie dochodzi.
18.26 Na Bora-Bora wschodzi słońce.
Łukasz Jakubowski
|
|
Moje NH
Strona archiwalna 13. edycji (2013 rok)
|