|
fot. Anna Jochymekfot. Anna Jochymek
Gazeta Festiwalowa "Na horyzoncie", nr 4
20 lip 2013
– W „Jak zrobić Peaches” jest naprawdę mnóstwo piosenek, a i tak po każdym spektaklu wszyscy wychodzili, podśpiewując wyłącznie „I Love Dick, I Love Dick” – mówi Peaches
20 lipca 13
– Ukończenie filmu to początek jego życia. Gdy go wyświetlam publiczności, dostaję wielki zastrzyk energii – mówi Manuela Morgaine, autorka konkursowej „Błyskawicy”
więcej
Rozmowa z
Manuelą Morgaine,
francuską reżyserką
Natalia Kaniak: Twój film to opowieść o świetle i piorunach. Co takiego poraża Cię w kinie?
Manuela Morgaine: Najbardziej fakt, że stwarzasz postaci nieśmiertelnymi. Na przykład Nostalgiczny Człowiek z filmu zmarł w zeszłym tygodniu, ale na ekranie będzie istniał na zawsze. Film to przede wszystkim historia miłosna i wspomnienie, a odbite na taśmie światło to cień, odcisk nas samych.
Podczas gdy kino ucieka od wielkich narracji, Ty nakręciłaś film bazujący na kilku ogromnych opowieściach.
– Cztery pory roku, w czasie których opowiadam o błyskawicy, są deklinacją jednego motywu. To wariacja na temat światła, które daje piorun, ale również opowieść o fenomenie kina. W czterech częściach starałam się uchwycić unikalność odmian światła. Mamy więc łowcę piorunów, ofiary rażone błyskawicą i elektrowstrząsami oraz kochanków opowiadających o miłości od pierwszego wejrzenia, którą opisuje francuski idiom „cios piorunem”. Chciałam, aby z każdą porą roku film nabierał tempa. Dlatego kończy się sceną tańca wszystkich bohaterów.
W „Błyskawicy” są fragmenty zarówno dokumentalne, jak i inscenizowane.
– Około 40 minut filmu to ujęcia archiwalne Alexa Hermanta, łowcy błyskawic. Jedynymi profesjonalnymi aktorami jest dwójka zakochanych. Cała reszta ekipy to autentyczne postacie, których szukałam wiele lat.
Jesteś artystką interdyscyplinarną. Czy pomaga Ci to w kręceniu filmów?
– Jako reżyserka muszę wiedzieć o sztuce wszystko. Ale sporo pomaga teatr, który uczy, jak postępować z aktorem. Nawet Kechiche wywodzi się z teatru, dzięki czemu wie, jak pracować z ludźmi.
Wyprodukowałaś film samodzielnie, ale pieniądze na promocję zdobyłaś poprzez crowdfunding. Czy taki sposób finansowania daje niezależność?
– Raczej poczucie samotności i masę cierpienia. Chciałabym mieć własną ekipę i duży fundusz, by stworzyć dzieło w pełni autorskie i niezależne.
Rozmawiała Natalia Kaniak
„Błyskawica”
Dziś, godz. 16.15, Kino Nowe Horyzonty 9
Jutro, godz. 10.15, Kino Nowe Horyzonty 9
20 lipca 13
„Berberian Sound Studio” to specyficzny hołd dla włoskiego kina giallo. Reżyser Peter Strickland w nieskończoność rozbudowuje atmosferę grozy, wykorzystując do tego sugestywne ujęcia, niepokojące efekty dźwiękowe oraz złowieszczy soundtrack w wykonaniu grupy Broadcast. Lecz żadna kulminacja nie następuje.
więcej
Zamiast spełniać oczekiwania widzów, autor zabiera ich w otchłań rozchwianej psychiki bohatera.
Film rozpoczyna się przybyciem Gilderoya, brytyjskiego imitatora dźwięku (foley artist), do tytułowego studia, w którym ma podjąć pracę przy kolejnej produkcji niejakiego Santiniego. Gilderoy, przyzwyczajony do dokumentów przyrodniczych i filmów dla dzieci, nie może się odnaleźć w pełnym przemocy dziele reżysera, zatytułowanym „The Equestrian Vortex”. Wyobcowanie bohatera pogłębia nieznajomość języka, onieśmielający temperament jego współpracowników oraz frustrujące nieporozumienia – choćby bezskutecznych prób uzyskania zwrotu kosztów podróży samolotem.
Genialnym posunięciem okazuje się decyzja reżysera o niepokazywaniu fragmentów powstającego filmu giallo poza czołówką. Oglądamy aktorów recytujących kiczowate dialogi, krzyczących na całe gardło, dubbingujących odgłosy wydawane przez wściekłe wiedźmy i podniecone gobliny. Liczne sceny okrutnej przemocy istnieją tylko w wyobraźni widza, rekonstruowane na podstawie dźwięków imitowanych przez Gilderoya. Jedyne ofiary, których gorzki koniec widzimy na ekranie, to owoce i warzywa – rozbijane na miazgę arbuzy, rozczłonkowywane rzodkiewki, topione w akwarium liście sałaty oraz dziurawione nożem główki kapusty. Peter Strickland skupia swoją uwagę na wykreowaniu niemal namacalnej audiowizualnej przestrzeni. Kamera fetyszyzuje całą aparaturę inżyniera dźwięku: pokrętła, przełączniki, wskaźniki, suwaki, mikrofony, migotającą lampę z czerwonym napisem „Silenzio”, a nade wszystko przesuwającą się z charakterystycznym szelestem taśmę. Precyzyjnie zainscenizowane ujęcia i prawdziwie audiofilska warstwa dźwiękowa to trochę za mało, żeby unieść ciężar pełnometrażowego filmu. Fabuła „Berberian Sound Studio” zmierza donikąd, a portret bohatera jest obiecującym szkicem. Przyjemności płynące z seansu są liczne, lecz całości brakuje emocjonalnego punktu zaczepienia. Bez tego dzieło Stricklanda pozostaje fascynującym ćwiczeniem stylistycznym.
Karol Kućmierz
Dziś, godz. 15.45, Kino Nowe Horyzonty 1
23 lipca, godz. 9.45, Kino Nowe Horyzonty 1
24 lipca, godz. 21.45, Kino Nowe Horyzonty 1
20 lipca 13
Jedni wyczekują na złotą chwilę, będąc niewidzialnymi dla fotografowanego przechodnia, drudzy z uporem i bezczelnością oślepiają ich flashami.
więcej
Startujący w Konkursie Filmów o Sztuce „Everybody Street” to ujmujący formą i szczerością dokument, w którym weterani ulicznej fotografii opowiadają o artystycznych strategiach, etyce zawodowej i reakcjach modeli.
Pieczę nad całością narracji sprawuje jeden z najważniejszych amerykańskich fotografów – Joel Meyerowitz, który świadomy zmieniających się realiów i technologii zachowuje profesjonalny dystans i świeżość spojrzenia. Sukcesem filmu jest zniewalająca ilość archiwalnych materiałów. To ekskluzywny przegląd fotografii mistrzów. Od poetyckiego Alfreda Stieglitza, przez bezkompromisową Diane Arbus, po bezczelnego Bruce’a Gildena.
Cheryl Dunn udało się nakręcić krótki, lecz obfity w informacje dokument, który swoją porywającą atmosferą może konkurować nawet z kultową serią „Geniusz zaklęty w fotografii”.
Doskonałe, szybkie tempo, energetyczna muzyka i galeria osobowości sprawiają, że „Everybody Street” to lektura obowiązkowa dla każdego, komu bliska jest fotografia i miasto, oraz dla których niedoskonałości i przypadek są cenniejsze od wystudiowanych dzieł sztuki.
Natalia Kaniak
„Everybody Street”
Dziś, godz. 13.15, Kino Nowe Horyzonty 8
Jutro, godz. 16, Kino Nowe Horyzonty 4
20 lipca 13
Czy można spełnić marzenie mordercy? Czy dożywocie w izolatce to kara, jaką można wymierzyć człowiekowi?
więcej
Film Angada Bhalli nie jest odpowiedzią na te pytania, ale stanowi kreatywną dokumentację projektu Jackie Summel – amerykańskiej artystki, która zajęła się smutnym losem Hermana Wallace’a.
Kobieta zdecydowała się stworzyć makietę domu, o jakim przez lata w odosobnieniu rozmyślał skazaniec, bojownik Czarnych Panter, zamknięty w celi sześć na dziewięć stóp. Wallace nadal przebywa tam za domniemane morderstwo strażnika więziennego, jednak wiele dowodów wskazuje, że jednak nie przyczynił się do jego śmierci. Reżyser nie koncentruje się na opowieści o przegranym, jakim niewątpliwie jest tytułowy Herman. Bhalla tworzy wokół niewidocznego przez cały film więźnia opowieść o ludziach z nim związanych.
Wędrująca po galeriach Stanów Zjednoczonych makieta wymarzonego domu Hermana staje się początkiem kolejnego projektu. Jackie rozpoczyna starania o fundusze, które posłużyłyby na wybudowanie nowobogackiej willi i stworzenie w niej domu dla trudnej młodzieży.
Film Angada Bhalli, zawierający mocne wypowiedzi o amerykańskim systemie karnym, staje się głosem w sprawie politycznej. Niepokojącą kwestią pozostaje sam Herman, który jako poczciwy staruszek z południowym akcentem obecny jest w filmie w rozmowach telefonicznych z Jackie. Artystka nawiązuje relację z jego siostrą, która na temat brata wypowiada się niezwykle pozytywnie.
Reżyser wmontowuje między tradycyjne dokumentalne sceny krótkie animacje, ożywiając spokojną narrację. To strategia, dzięki której podkreślony zostaje żywy temperament Jackie Summel oraz jej rozmówców.
„Dom Hermana” jest klasycznie nakręconym dokumentem, który spodoba się nie tylko stałym bywalcom Nowych Horyzontów, ale przede wszystkim widzom oczekującym od dokumentu zaangażowania na poziomie równym filmowym postaciom.
Natalia Kaniak
„Dom Hermana”
Dziś, godz. 19.15, Kino Nowe Horyzonty 8
Jutro, godz. 10, Kino Nowe Horyzonty 4
20 lipca 13
Prof. Stanisław Por-Kokos
Dzień dobry Państwu. Dzisiaj objaśnimy sobie, o co chodzi w filmie festiwalowym pt. „Tajemnica Lukasa”.
więcej
Reżyserem jest tutaj John Torres, którego każdy porządny kinoman kojarzy na pewno, że nakręcił kiedyś „Wala kaming pakialam sa demokrasya. Ang gusto namin: pag-ibig, pag-asa at ang kamukha nito”. I teraz widzieliśmy wszyscy jego film skręcony zupełnie niedawno pt. „Tajemnica Lukasa”. Szczerze? To był dla mnie chyba najtrudniejszy tytuł do oglądania. Z całej siły grzebałem w mojej pamięci, ale trudniejszego nie znalazłem. Na szczęście już wszystko wiem, a to dlatego, że reżyser po drodze seansu zostawił nam przeróżne okruszki świeżutkiego chleba, co jak nić Adriany prosto do celu nas zabierają, czyli do zrozumienia. Ale trochę inną ulicą, niż sobie chcemy iść. Pierwszą rzeczą, o której bardzo mocno musimy pamiętać, jest to, że nie wolno nam jeść tych okruszków. Najlepiej zachowujmy się tak, jakby ich w ogóle nie było, jakby były, dajmy na to, gdzieś indziej, na przykład w innym filmie, co leci teraz hen daleko po drugiej stronie Wrocławia. Czyli ostatecznie rezygnujemy z myślenia o następujących okruszkach, które tutaj wymienię, że są w filmie „Tajemnica Lukasa”: wiatro-wodne tornado, blizna, masaż oczu, mordercza rzeka oraz zwierzęta domowe i gospodarskie. Tego wszystkiego nie ma. Dobrze Państwu również radzę, by nie patrzeć na napisy, co nam niby dają podpowiedzi do rozstrzygnięcia różnych zagadek. To tylko zmyłka. Najlepiej zrobić tak, iż jak pojawia się jakiś napis, nawet sama litera albo przecinek, to zamykamy oczy do cna i czekamy 12-13 sekund (gorąco zachęcam do liczenia w myślach). I w sumie to by było na tyle. Szczerze? Uważam, iż warto być porządnym kinomanem, który zna na pamięć różne myki reżyserskie i inne. Wtedy film można oglądać miło oraz ciekawie, ale i z porządnym rozmysłem. Jak grę i po prostu zabawę. Do widzenia.
20 lipca 13
O Studiu Nowe Horyzonty i Polish Days, czyli kluczowych wydarzeniach branżowych odbywających się podczas festiwalu, mówi Jan Naszewski
więcej
Anna Paprocka: Wydarzeń branżowych kiedyś nie było na festiwalu.
Jan Naszewski: Pierwsze Nowe Horyzonty były wyłącznie letnim świętem kina. Potem organizowaliśmy markety koprodukcyjne. Dziś naszą propozycją są m.in. warsztaty dla młodych profesjonalistów, czyli Studio Nowe Horyzonty. To inicjatywa dostarczająca wiedzy na temat marketingu filmowego, promocji i umiejętności prowadzenia pitchingu. Razem z Media Desk organizujemy ten campus talentów już po raz czwarty.
Wśród 27 uczestników jest 18 Polaków. Jak prowadzicie selekcję?
– Uczestnikami są reżyserzy, producenci, operatorzy. Szukamy osób, które chcą się uczyć, są otwarte i ciekawe świata. Mają już za sobą realizację pierwszego filmu albo przygotowują debiut. Absolwentami Studia byli Katarzyna Klimkiewicz, Maria Sadowska, Tomasz Wasilewski, Antoni Komasa-Łazarkiewicz, twórcy dziś już wyróżniający się w polskim kinie.
Jakie korzyści z warsztatów czerpią ich uczestnicy?
– Mają możliwość poznania wielu osób z branży na partnerskich zasadach. Mogą zakosztować namiastki profesjonalnego biznesu w cieplarnianych warunkach.
Kim są wykładowcy Studia?
– Jurorami ważnych festiwali, agentami sprzedaży, producentami, zawsze chętnie dzielącymi się wiedzą. Co roku robimy ankietę, która pozwala nam zorientować się w oczekiwaniach uczestników i dostosować program następnej edycji do ich preferencji. Jedni prowadzący zostają, inni są wymieniani. Szukamy osobowości, nowych tematów, a pomaga nam w tym London Film Academy, która poleca nam ekspertów od pitchingu, produkcji, czasem reżyserów. Co roku na festiwal przyjeżdżają różni twórcy, staramy się ich zapraszać do prowadzenia lekcji mistrzowskich. Nie chcemy, by warsztaty sprowadzały się wyłącznie do rozmów o sztuce. Podchodzimy do tego bardzo praktycznie. Pytamy, z czego się utrzymują, jak mogą robić swoją sztukę i jednocześnie mieć rodzinę. To kwestie, które rzadko interesują widzów, a często są kluczowe. Warsztaty dają dostęp do wiedzy, którą trudno zdobyć w szkole filmowej.
A czym jeszcze jest sektor Industry?
Od zeszłego roku intensywnie rozwijamy Polish Days. Na kilka dni do Wrocławia przyjeżdża na nie masa osób, co zmienia festiwal także w ważne wydarzenie branżowe. Proponujemy im zamknięte pokazy polskich projektów: zarówno ukończonych filmów, jak i „work in progress”. Te ostatnie potrzebują miesięcy, zanim będzie można je zaprezentować publiczności. Pitching przed profesjonalistami daje ich twórcom możliwość znalezienia dodatkowych funduszy lub na przykład współproducentów. W zeszłym roku mieliśmy choćby projekt Andrzeja Żuławskiego i fragmenty „Wałęsy”, czyli propozycje uznanych twórców. W tym roku zapowiada się jeszcze ciekawiej, bo pokazujemy w całości „Papuszę” i „Płynące wieżowce”. W kategorii „work in progress” znalazły się „Strefa nagości” Urszuli Antoniak, fragmenty nowego filmuWładysława Pasikowskiego „Jack Strong”, debiut fabularny Marcina Koszałki i fragmenty nowego filmu Wojciecha Smarzowskiego.
Jak ocenia się powodzenie takiej imprezy?
Wymiernym sukcesem było zaproszenie przez organizatorów festiwalu w Cottbus „Jesteś Bogiem” po tym, jak go u nas zobaczyli. Chcielibyśmy, żeby goście z zagranicy wiedzieli, że Wrocław jest przyjaznym miejscem do nawiązywania kontaktów. Ważne jest wypracowanie ciągłości: najpierw ktoś słyszy o projekcie, a już za rok widzi wczesny etap jego produkcji, i wreszcie, gdy może go poznać w całości, wzrastają szanse, że się nim poważnie zainteresuje. I kiedy dostaje stos DVD, to rozpocznie oglądanie właśnie od filmu znanego z Wrocławia. Nazywam to nowoczesnym networkingiem, czyli zdobywaniem profesjonalnych kontaktów, które przekładają się później na sukces polskiego kina, choćby na międzynarodowych festiwalach filmowych.
20 lipca 13
Klasyk muzyki drum'n'bass już dziś na koncercie w klubie Arsenał.
więcej
Roni Size tworzy muzykę od ponad dwudziestu lat. Za jego najważniejsze osiągnięcie uważany jest album „New Forms” z 1997 roku. Błyskotliwy debiut okrył się platyną i zdobył prestiżową Mercury Prize, przynosząc też wielkie hity: „Brown Paper Bag’ i „Heroes”. Album przełomowy dla nurtu drum’n’bass, przebojowo połączył ówczesną nową elektronikę z akcentami jazzowymi, hip-hopem i raggamuffin. Na kolejne płyty Roni Size zapraszał uznane gwiazdy: od Method Mana, Rahzel po Zaca de la Rocha (Rage Against the Machine).
Anglik o jamajskich korzeniach jest znany z żywiołowych koncertów. Występuje razem z MC Dynamite, z którym od połowy lat 90. tworzy artystyczny kolektyw Reprazent. W Polsce gościli dwukrotnie na festiwalu Audioriver. We Wrocławiu pojawią się po raz pierwszy.
Marcin Babko
20 lipca 13
Stałym bywalcom Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty Tibora Szemzö przedstawiać nie trzeba.
więcej
W programie siódmej edycji festiwalu znalazł się jego film „Gość życia”. Zaledwie rok później autor pokazał we Wrocławiu swoje krótkie metraże, zaprezentował operę filmową „Csoma” oraz przygotował wystawę „Niewidzialna historia”. Powrócił do nas podczas 9. Nowych Horyzontów, by zasiąść w jury konkursu filmów o sztuce. W tym roku przedstawi muzyczno-filmowy remiks „Stonewall Cake”.
Szemzö jest jedną z ważniejszych postaci na współczesnej scenie artystycznej. Jednym z niewielu Węgrów twórców, którzy zyskali światową sławę. Wykształcony jako muzyk, zasłynął także jako autor multimedialnych performance’ów na pograniczu sztuk. Jest multiinstrumentalistą, poruszającym się w przestrzeni przeróżnych gatunków i stylów – od muzyki klasycznej, przez jazz, po ambient.
W Kinie Nowe Horyzonty, pod ekranem w sali 3, Tibor Szemzö pojawi się wraz z zespołem The Fodderbase. Razem akompaniować będą trzem filmom autorstwa węgierskiego twórcy. Obok starszych dzieł, „The Other Shore” oraz „Cuba”, na ekranie pojawi się najnowsza realizacja artysty – „«K» Engravings”. To nakręcona częściowo w Polsce wariacja na temat opowiadania „Wiadomość od cesarza” Franza Kafki. Szemzö rozpisał historię na szereg współczesnych języków, realizował ją aż w siedmiu krajach.
Paweł Świerczek
20 lipca 13
Samplowali dźwięki, zanim jeszcze wymyślono samplery. Tworzyli wideoklipy jeszcze przed erą MTV. W czasach, gdy wszyscy wyglądali obciachowo, oni ze swoimi przyciętymi wąsami, przygładzonymi fryzurami i eleganckimi garniturami prezentowali się szczególnie podejrzanie. Yello zawsze byli jedyni w swoim rodzaju.
więcej
Kto nie znajduje przyjemności w pilnym studiowaniu historii szwajcarskiej muzyki niezależnej, ten może nie znać grupy Yello. Tymczasem to właśnie ich wśród swoich idoli wymieniają tuzy współczesnej elektroniki, takie jak Moby czy Westbam. Niektórzy nazywają Yello ojcami współczesnego techno, ale to zbytnie uproszczenie. Ich bogatej twórczości, obejmującej różne media, nie tylko nie da się zamknąć w granicach jednego muzycznego gatunku, ale również trudno rozpatrywać wyłącznie w kontekście muzyki.
„Dobry współczesny pop czerpie z dźwiękowych archiwów, swobodnie przekracza granice gatunków, wykorzystując sampling i najbardziej zaawansowane techniki studyjne. Dźwiękowy kolaż to dzisiaj norma. Bez żadnej przesady można powiedzieć, że źródła takich mechanizmów tkwią w muzyce szwajcarskiej grupy Yello” – przeczytamy na ich stronie internetowej. I to rzeczywiście nie jest przesada. Formacja powstała pod koniec lat 70. Jej członkowie poznali się w sklepie muzycznym przy półce opatrzonej mało mówiącym większości klientów terminem „muzyka industrialna”. W innej sytuacji pewnie nie mieliby szansy na siebie wpaść. Boris Blank był kierowcą ciężarówki, a Dieter Meier opływającym w luksusy dziedzicem fortuny i lewicującym artystą. Formacja od początku eksperymentowała z dźwiękami i tworzyła muzykę opartą na samplach. To akurat zasługa Blanka, który w trakcie swojej długiej muzycznej kariery zgromadził podobno bibliotekę liczącą ponad sto tysięcy starannie skatalogowanych sampli. Meier wyręczał go w roli charyzmatycznego lidera, pisał teksty i śpiewał charakterystycznym niskim głosem. Tworzył absolutnie pionierskie wideoklipy, czyniąc z nich integralny element twórczości grupy. Gdy na początku lat 80. powstała MTV, Szwajcarzy okazali się prorokami audiowizualnej epoki w historii muzyki.
Po latach, w idealnie współgrającym ze stylistyką grupy filmie Anki Schmid, Boris i Dieter wyglądają na zafascynowanych tworzeniem muzyki tak samo jak dawniej. Są pełni humoru i nadal ekscentryczni, a reżyserka znakomicie podkreśla to za pomocą środków filmowych. To przyjemność spędzić w ich towarzystwie godzinę. Podczas drugiej festiwalowej projekcji dokumentowi będzie towarzyszył pokaz filmu „Lightmaker”, pełnometrażowej fabularnej produkcji wyreżyserowanej przez Dietera Meiera.
Iwona Sobczyk
„Yello”
Dziś, godz. 12.45, Kino Nowe Horyzonty 2
|
|
Moje NH
Strona archiwalna 13. edycji (2013 rok)
|