|
fot. Karolina Połosakfot. Karolina Połosak
Gazeta Festiwalowa "Na horyzoncie", nr 7
23 lip 2013
– Od początku było dla mnie jasne, że centrum całej opowieści powinna być szczególna, bardzo intensywna relacja łącząca Ushio i Noriko – mówi Zachary Heinzerling, reżyser filmu „Piękna i Bokser”
23 lipca 13
– We Wrocławiu w czasie świąt Bożego Narodzenia nagrałem odgłosy mszy w kościele, które wykorzystałem w filmie – mówi Leonardo Brzezicki, reżyser argentyńskiej „Nocy”, wyselekcjonowanej do głównego konkursu festiwalu
więcej
Łukasz Jakubowski: „Noche” dotyka trudnych tematów: samobójstwo, zdrada, poczucie winy, tęsknota. Co spowodowało, że zdecydowałeś się nakręcić taki film?
Leonardo Brzezicki: Moje własne życie, a raczej moment, w jakim wówczas się znajdowałem. Wspominam go jako ciemny okres. Tam tkwi źródło nie tylko scenariusza filmu, ale także jego specyficznego klimatu, tworzonego przez cienie, niedopowiedzenia, noc. Akcja rozgrywa się gdzieś na prowincji, w odosobnionym domu, blisko lasu, gdzie grupa młodych ludzi próbuje poradzić sobie ze śmiercią przyjaciela, słuchając nagranych przez niego dźwięków z własnego życia.
W filmie zrezygnowałeś z muzyki ilustracyjnej. Jej miejsce wypełniają efekty dźwiękowe, które niczym score współtworzą klimat filmu. Czy rozbudowana, dopracowana sfera brzmieniowa może z powodzeniem zastąpić muzykę i podobnie jak ona kierować emocjami widza?
– Główny bohater zawodowo zajmuje się dźwiękiem. Starałem się więc, by ta sfera pełniła również funkcję soundtracku. Prace nad brzmieniem i stroną wizualną rozwijały się równolegle, budując w takiej samej mierze cały film. Dźwięk, podobnie jak muzyka, porusza emocjami widza, jednak w mniej nachalny sposób, działa dyskretnie, trafia do podświadomości. W „Noche” użyłem nagrań lo-fi. Reżyserzy rzadko wykorzystują ten rodzaj brzmienia, w większości filmów ścieżka jest krystalicznie czysta. W przypadku lo-fi dźwięk jest bardziej namacalny, ma się wrażenie, że można go dotknąć. Oczywiście doceniam w filmach rolę muzyki. Bardzo lubię prace Angela Badalamentiego.
Nagrania do „Noche” realizowałeś sam. Robiłeś to z myślą o swoim filmie, czy też zajmujesz się dźwiękiem na co dzień?
– To, co można usłyszeć w „Noche”, zarejestrowałem z myślą o innym projekcie. Dopiero później napisałem scenariusz do filmu. Wiele dźwięków powstało z myślą o filmie, na przykład odgłosy burzy. Dużo wówczas podróżowałem. Odwiedziłem również Polskę. We Wrocławiu w czasie świąt Bożego Narodzenia nagrałem między innymi odgłosy mszy w kościele, które słychać w scenie otwierającej film.
Film początkowo powstawał jako krótkometrażowy. Podczas montażu zadecydowałeś, że rozwiniesz go do pełnego metrażu. Czym ta wersja różni się od wcześniejszego pomysłu?
– Pierwotnie scenariusz miał więcej tajemnic. Po zmontowaniu czterdziestominutowego materiału okazało się, że historia jest zbyt niejasna. I że należy ją rozbudować, by stała się dla widza w pełni zrozumiała. Zdjęcia do wersji krótkometrażowej trwały trzy dni. Na planie wersji ostatecznej pracowaliśmy dziesięć dni. To bardzo krótki czas dla pełnego metrażu. Wstawaliśmy wcześnie rano, zasypialiśmy późną nocą. I mieliśmy niski budżet. Na szczęście na ekranie tych ograniczeń nie widać.
Jest w Twoim obrazie wiele poruszających, pełnych emocji scen. W jaki sposób pracowałeś z aktorami? Pozwalałeś im improwizować czy podążać za scenariuszem?
– Część scen istniała wcześniej w tekście, część została zaimprowizowana na próbach i dopisana potem w scenariuszu. Przed zdjęciami rozmawialiśmy z aktorami o ich przeszłości, dzieciństwie, o miejscach, w których dorastali, o sytuacjach z ich życia. Od początku starałem się stworzyć im przyjazną atmosferę, tak by mogli mi zaufać i otworzyć się na planie. Po trzech dniach zdjęciowych pierwotnego projektu krótkometrażowego mieliśmy sześć miesięcy przerwy przed pracą nad pełnym metrażem. W tym czasie bliżej się poznaliśmy i zaprzyjaźniliśmy ze sobą. Na planie finalnego „Noche” aktorzy czuli się już bardzo pewnie, również w scenach rozbieranych i trudnych emocjonalnie.
Podobno pracujesz nad kolejnym filmem. Możesz coś o nim powiedzieć?
– To będzie film o miłości, trochę „love story”. I będzie więcej słońca niż w „Noche”.
Rozmawiał Łukasz Jakubowski
23 lipca 13
Hélio Oiticica, brazylijski artysta, współtwórca grupy Neo-Konkretnej, to obrazoburca i geniusz. Portret artysty kreśli jego bratanek Cesar Oiticica Filho, który dzięki wachlarzowi materiałów „found footage” stworzył impresyjny i kalejdoskopowy dokument „Hélio Oiticica”.
więcej
Kolorystycznie przydymione, rozedrgane i nieostre fragmenty ośmiomilimetrowej taśmy doskonale oddają atmosferę wyzwolonej obyczajowo brazylijskiej bohemy. Odrażające, brudne, tropikalne – tak można by nazwać środowisko, w jakim dorastał i tworzył główny bohater. Biografia okrzykniętego brazylijskim Andym Warholem Hélia Oiticici rozpoczyna się i kończy z impetem godnym gwiazdy lat 60. Podjeżdżający pod dom artysty animowany resorak nie zwiastuje rozmytej po kilku minutach narracji: środek dokumentu wypełnia masa poszarpanych nagrań. Dokumentacje działań artystycznych oraz prywatne nagrania twórcy zebrane zostały od przyjaciół Oiticici. Kino, którego był entuzjastą, powraca jako temat opowieści kilkakrotnie. Sam zaś artysta, zamiast fotografii, używał krótkich taśm, które okrzyknięte szumną nazwą Heliotapes, stały się wkrótce cenne nie tylko artystycznie, ale i historycznie. Niektóre z jego minimalistycznych i abstrakcyjnych prac stanowią wyraźny kontrapunkt do dragowej otoczki Rio i delirycznego trybu życia, jakie prowadził Hélio. Jego sztuka doskonale wpisuje się w wywrotowy klimat tamtych czasów, który dokument Cesara Oiticici świetnie uchwycił.
W pamięć zapada krótka scena, w której Hélio wyrównuje białe, kokainowe kreski wzdłuż linii oczu widniejącego na okładce magazynu mężczyzny, prawdopodobnie Luisa Buñuela. Zważywszy na poglądy polityczne obu artystów oraz sugestywnie przecięte białym proszkiem oko postaci, wszelkie konotacje z „Psem andaluzyjskim” zdają się jak najbardziej na miejscu.
Tegoroczna brazylijska propozycja konkursowa stanowi wyzwanie dla festiwalowych widzów. Narracyjne wzloty i upadki oraz trudny w odbiorze kolaż dziesiątków archiwalnych materiałów jest, chociażby ze względu na wartość informacyjną, wart obejrzenia. Ostatecznie podróżujący między Nowym Jorkiem, Londynem a Rio de Janeiro Hélio Oiticica to postać, której sylwetkę artystyczną powinien znać każdy zainteresowany nie tylko pop-artem, ale i rozwojem XX-wiecznej sztuki.
Natalia Kaniak
„Hélio Oiticica”
Dziś, godz. 13.15, Kino Nowe Horyzonty 8
Jutro, godz. 16, Kino Nowe Horyzonty 4
23 lipca 13
„Szukając Emak Bakia” to swobodna podróż między rozmaitymi miejscami, bohaterami i wątkami, nawiązująca do powstałego ponad osiemdziesiąt lat temu filmu Man Raya.
więcej
„Szukając Emak Bakia” to debiutancki film Oskara Alegrii, który do tej pory pracował przede wszystkim jako dziennikarz, m.in. dla Canal+ i CNN+. Przygotowywał materiały dla programów informacyjnych, zajmował się organizowaniem przedsięwzięć kulturalnych, realizował też swój własny cykl programów kulinarnych. Zajmuje się fotografią i uczy młodych dokumentalistów scenopisarstwa. Już z tej krótkiej listy jego zawodowych dokonań można wywnioskować, że jest to człowiek o niezwykle szerokich zainteresowaniach. Znajduje to wyraz w jego debiutanckim filmie, swobodnej podróży między różnymi miejscami, osobami i wątkami.
W „Szukając Emak Bakia” Oskar Alegria nawiązuje do zrealizowanego w 1926 roku filmu „Emak Bakia” Man Raya, jednej z najważniejszych postaci artystycznej awangardy pierwszej połowy XX wieku, jednego z ojców założycieli dadaizmu i surrealizmu. Reżyser podąża w okolice Biarritz, gdzie „Emak Bakia” był kręcony, próbując rozwikłać przynajmniej fragment ułożonej przez legendarnego artystę łamigłówki. Tajemniczy tytuł wyjaśnić najłatwiej. „Emak Bakia” znaczy po baskijsku: „zostaw mnie w spokoju”. Ale dlaczego Man Rayowi akurat to sformułowanie przyszło do głowy? Może to epitafium na czyimś nagrobku, a może nazwa domu, w którym mieszkał w Biarritz? Tę i inne zagadki Oskarowi Alegrii pomagają rozwiązać m.in. pewien klaun, właściciel sklepu z używaną odzieżą i ludzie analizujący teksty i obrazy na starych pocztówkach. Reżyser sprawnie zestawia ich wypowiedzi z fragmentami oryginalnego filmu Man Raya. „Szukając Emak Bakia” to podróż pełna absurdów, ale od pierwszej minuty po wzruszający finał daje uczestnikom bardzo wiele radości.
Iwona Sobczyk
„Szukając Emak Bakia”
Dziś, godz. 19.15, Kino Nowe Horyzonty 8
Jutro, godz. 10, Kino Nowe Horyzonty 4
23 lipca 13
Neobarok francuski
Prof. Stanisław M. Por-Kokos
Dzień dobry Państwu. Dzisiaj objaśnimy sobie, o co chodzi w tajemniczym prądzie, który nazywa się neobarok francuski.
więcej
Zrobię to, że wezmę dwa przykładowe filmy festiwalowe, jeden to „Księżyc w rynsztoku”, a drugi „Holy Motors”. Idę o wielki zakład, że nie muszę nikomu tłumaczyć, iż „Holy Motors” nie jest o żadnym gangu na motocyklach, który występował na przykład z Sylvestrem Stallone w filmie pt. „Cobra”. No więc neobarok. Francuski. Początkowo należy mocno się przyjrzeć, co to w sumie jest ten cały barok. Rozmawiałem dzisiaj z jednym słynnym malarzem i powiedział mi, że barok to był taki mocny prąd, na którym wybudowano ogromny szereg budynków. Owe budynki są przeważnie ciekawe i można je zobaczyć nawet dzisiaj. A co znaczy francuski? Dam trop. Np. francuska miłość, czyli kiedy kogoś się kocha tak bardzo, że mu się to mówi aż na samej górze wieży Eiffla. I wszystko jasne, prawda? Teraz łączymy: barok + francuski. Został nam tylko kawałek słowa neobarok: neo. I tutaj mamy piękne pole do popisu, które może obrodzić, czym kto tylko sobie posieje. Bo jest Neo z „Matrixa”. Istnieje też tajemnicza dżunglowa wyspa BorNEO. Mamy w końcu NEOn, czyli kolorowe żarówki, które specjaliści zaginają w kompletnie przykładowe napisy. Szczerze? Ja wybrałem żarówki. Po pierwsze, kolory. Różne. Takie i siakie, mógłbym tak pisać i pisać bez końca. Wszystkie te kolory można właśnie zaobserwować w filmach „Holy Motors” i „Księżyc w rynsztoku”. W „Cobrze” w sumie też, ale trochę mniej. Zatem teraz łączymy moje odkrycia, myślimy z minutkę i powinno wyjść. Resztę zostawiam dla Państwa. W końcu to widz jest najważniejszy. A nie jak jeden kiedyś napisał w gazecie, co wszyscy ją czytają, że Bruce Willis jest duchem. Myślałem, że mnie krew potem w kinie zaleje. Po dziurki w nosie! Do widzenia.
23 lipca 13
– Nasza muzyka czasem jest bombastyczna, ale zawsze pozostaje pełna humoru. To nasz sekret – mówi Dieter Meier, reżyser „Lightmakera” i bohater filmu „Yello”, prezentowanego w sekcji szwajcarskich dokumentów muzycznych
więcej
Rozmowa z Dieterem Meierem
Iwona Sobczyk: „Lightmakera” nakręcił Pan w latach 80., ale film miał premierę dopiero w 2001 roku. Potem znów przerabiał go Pan przez dziesięć lat. Dlaczego?
Dieter Meier: Pewne niemieckie laboratorium zniszczyło część negatywów, toczyła się o to sprawa w sądzie. Gdy sprawa się zakończyła, film zaproszono na festiwal w Berlinie. Ale w tej wersji nie podobał mi się, więc znów rozpocząłem nad nim pracę.
Czy wersja prezentowana na tegorocznym NH jest już ostateczna?
– Dysponuję w tej chwili trzema wersjami i całkiem prawdopodobne, że zrobię następną. Mam już nawet pomysł. Do tej pory film funkcjonował bardzo dobrze w festiwalowym obiegu, ale w kinach sprzedał się słabo, natomiast uważam, że ma potencjał na komercyjny sukces. Piękne obrazy, które filmowaliśmy między innymi we Wrocławiu, zasługują na większą publiczność. Są literaci, którzy napisawszy powieść, spędzają potem wiele lat na dokonywaniu poprawek i zmian. Robię to samo. Tyle że w przypadku filmu jest to nieco kosztowniejsze.
Jest Pan perfekcjonistą?
– Jestem człowiekiem bardzo chaotycznym, czasem nawet niechlujnym. Gdy jednak pracuję nad konkretnym produktem, staję się niezwykle precyzyjny. Krzysztof Kieślowski powiedział kiedyś, że film nigdy nie jest skończony, nadchodzi po prostu moment, gdy ktoś odbiera go reżyserowi. Przy „Lightmakerze” byłem również producentem, więc nie miał kto tego zrobić. To bardzo niebezpieczna sytuacja.
W programie festiwalu znalazł się też film Anki Schmid „Yello”, traktujący o zespole, który od ponad trzydziestu lat tworzy Pan wspólnie z Borisem Blankiem. Jaki jest sekret tej długiej współpracy?
– Mamy poczucie humoru. Czasem się kłócimy, ale i tak kochamy się jak bracia. Dźwięki, które tworzy Boris, bardzo mnie inspirują. Gdy je słyszę, widzę w głowie cały film. Nasza muzyka czasem jest bardzo bombastyczna, ale zawsze pozostaje pełna humoru. To nasz sekret.
Ludzie zwykle uważają sztukę za coś strasznie poważnego. Nie tędy droga?
– Wielu bardzo przeciętnych artystów uważa, że tworzenie sztuki czyni ich wyjątkowymi. My z Borisem nie tworzymy sztuki. Nie wiemy, co tworzymy, i wcale nam to nie przeszkadza. Nigdy nie czułem się artystą. Jestem bardziej jak… grzybiarz. Grzybnia czeka sobie spokojnie w ziemi, a kiedy temperatura i wilgotność osiągają odpowiedni poziom, nagle dokonuje się cud i można wrócić do domu z pełnym koszykiem. Nigdy nie miałem poczucia, że to ja czegoś dokonałem. Po prostu pewnego dnia spadł deszcz i zaświeciło słońce. Czasem nic się nie dzieje przez całe lata, ale ja nie jestem zdesperowany. Mam czas, żeby czekać.
Rozmawiała Iwona Sobczyk
23 lipca 13
– Mierzę się w „Krivinie” z niewygodną, kłopotliwą ciszą panującą wokół wydarzeń sprzed lat – mówi Igor Drljača, reżyser filmu „Krivina”
więcej
Iwona Sobczyk: Był Pan dzieckiem, gdy Pańska rodzina wyemigrowała z Bośni do Kanady. Mimo to ciągle wraca Pan do Sarajewa. Wrócił Pan, realizując „Woman in Purple”, „How I Burned Simón Bolívar”, a teraz „Krivinę”. Dlaczego?
Igor Drljača: To mój sposób na poradzenie sobie z pewnymi sprawami, moimi własnymi traumami związanymi z tym, co działo się w moim kraju podczas wojny, i z samą emigracją. Emigracja jest dla większości ludzi przeżyciem traumatycznym, szczególnie jeśli ktoś jest do niej zmuszony. Dlatego ciągle wracam do Sarajewa.
„Krivina”, Pana pełnometrażowy debiut, to również film bardzo osobisty, prawda? Główny bohater, Miro, podobnie jak Pan, wyemigrował do Kanady.
– Mierzę się w „Krivinie” z niewygodną, kłopotliwą ciszą panującą wokół wydarzeń sprzed lat. To cisza bardzo głęboka, uniemożliwiająca wielu osobom pozbieranie fragmentów, na które rozpadło się ich życie, i ruszenie dalej. W kraju nadal wiele osób zmaga się z zespołem stresu pourazowego, ale nikt nie próbuje im pomóc. Ludzie zachowują takie sprawy dla siebie, także w mojej rodzinie. Traumy pozostają nieprzepracowane i nikt nie chce się z nimi mierzyć.
W filmie główny bohater szuka swojego przyjaciela z dzieciństwa, Dado, oskarżonego o zbrodnie wojenne. Odnosi się Pan do jakiejś prawdziwej historii?
– Właściwie to nie. Zetknąłem się z osobami, które przed wojną przyjaźniły się, a potem walczyły po przeciwnych stronach konfliktu. W „Krivinie” nie odwzorowuję więc wiernie żadnej znanej mi historii, natomiast ogólna sytuacja jest prawdziwa. Korzystałem między innymi z opowieści moich przyjaciół i rodziny.
„Krivina” zaczyna się w Kanadzie niemal jak dokument, a potem niepostrzeżenie w Bośni przekształca się w opowieść pełną duchów. Dlaczego zdecydował się Pan połączyć te dwa światy?
– Realizując zdjęcia w Bośni, chciałem stworzyć napięcie między oglądaną rzeczywistością a chaosem wynikającym z tego, że każdy ma tam swoją wersję tego, co się wydarzyło. Użyłem zatem bardziej pasującej do tego estetyki. W Kanadzie chciałem być bardziej lakoniczny.
Bośnia jest dla Pana krajem duchów?
– Tak. To, jak pokazuję ten kraj, ma wiele wspólnego z moim rozumieniem tego miejsca, moją własną mitologią.
Co znaczy tytuł? Brzmi jak piękne, żeńskie imię.
– Dosłownie oznacza „zakręt”, ale można go też odczytać jako „mylić się”. Doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie przetłumaczyć tego wiernie na angielski, więc zostawiłem tytuł w oryginale. To słowo ma bogate znaczenie.
Nie daje Pan głównemu bohaterowi szansy na odnalezienie przyjaciela.
– Myślę, że w pewnym sensie go odnalazł, ale nie wiem, czy jest gotowy się do tego przyznać.
Rozmawiała Iwona Sobczyk
23 lipca 13
Dokonania niewielu twórców mogą budzić tak skrajne opinie, jak filmy Hansa-Jürgena Syberberga. Przez lata uchodził za enfant terrible niemieckiego kina, spotykając się z głosami krytyki z różnych stron. Nie mogło być inaczej, skoro postanowił poruszać się po rejonach, których odkrywanie w powojennych Niemczech było nie tylko wstydliwe, ale wręcz zakazane.
więcej
Dziś jego filmy – w tym osławionego „Hitlera – film z Niemiec” – można oglądać nie tylko jako świadectwo czasów. To przede wszystkim wielowątkowa, oniryczna i zarazem hipnotyczna opowieść, w której równie istotne okazują się eksperymenty formalne, zmierzające do czegoś, co kiedyś nazywano „synestezją sztuk”. Pewnie nadal spuścizna Syberberga spoczywałaby na zakurzonych półkach archiwów, gdyby w sukurs nie przyszedł mu... Richard Wagner. Wiele filmów reżysera powstało z wagnerowskich fascynacji, a przynajmniej stawały się swego rodzaju kołem zamachowym projektów.
Dziś świat muzyki obchodzi okrągły jubileusz narodzin Wagnera. W dwusetną rocznicę urodzin twórcy „Nibelungów” swoją cegiełkę dokłada też Syberberg, który zaczerpnął od Wagnera w pełni operowy sztafaż, dekoracyjność i manieryczność w narracji. Takie zabiegi są obecne choćby w najsłynniejszym jego dziele – „Hitlerze – filmie z Niemiec”. „Hitler…”, opus magnum Syberberga, to siedmiogodzinny kolaż, w którym jak w kalejdoskopie przeglądają się nie tylko wątki biograficzne, archiwalne nagrania i dziesiątki innych świadectw. Historyczny strumień stymulują wszelkie możliwe konteksty, mieści się w nim mnóstwo intuicji i odniesień: są i religie tego świata, i dawne mitologie, tajemne nauki, astrologia, kosmogonia. Wiele kulturowych odniesień do historii kina czy literatury. A wszystko po to, by odnaleźć ślady, które pomogą choćby musnąć genezę kluczowego dla historii i XX wieku wydarzenia, jakim było urzeczywistnienie idei Adolfa Hitlera.
W programie są też inne dzieła twórcy nawiązujące do fascynacji Wagnerem („Parsifal”, „Winifred Wagner i historia domu Wahnfried w latach 1914–1975” oraz „Listy Wagnera do kobiet”) czy też inspirowany ekscentrycznym życiem Ludwika II Bawarskiego obraz „Ludwig – requiem dla dziewiczego króla”.
Marcin Mońka
23 lipca 13
więcej
Kronika Festiwalowa
22.07.2013
18.31 Kasa KNH. Pan w tupeciku i jego żona: „Uprzejmie zakupilibyśmy podwójny bilet na najbardziej pikantny film pełnometrażowy”.
21.01 Edyta Herbuś spaceruje po Rynku. Bez pieska.
23.38 Arsenał Klub T-Mobile Music. Grają Mike Patton i Tomahawk. I wszystko jasne.
23.07.2013
00.13 Podczas Midnight Show w Galerii Dizajn pojawia się biała dama. Pyta, czy ktoś oglądał „Ducha” z Patrickiem Swayze. Oglądali wszyscy.
01.55 Dworzec Wrocław Główny. Kasjerka Euzebia do koleżanki: „Danka, ty wiesz, że ja nigdy nie widziałam «Misia»?”.
03.14 Hollywood. Medytująca właśnie Joanna Pacuła policzyła, że widziała „Misia” 54 razy. Postanawia, że jutro wieczorem obejrzy raz jeszcze.
05.01 Budzi się nocna ochrona Centrum Festiwalowego.
05.02 Nocna ochrona Centrum Festiwalowego stwierdza, że już jest dzień i że może spokojnie spać.
06.21 Z wrocławskiego zoo uciekają: hipopotam nilowy, lew masajski, zebra stepowa oraz żyrafa kenijska.
10.44 Redakcja Gazety Festiwalowej „Na horyzoncie”. Naczelna je siódme śniadanie. Podobno to jej szczęśliwa liczba.
11.31 Centrum Festiwalowe. Po odbiór tajnych dokumentów zgłasza się dyrektor festiwalu Roman Gutek. Wolontariusz go nie rozpoznaje: „Jasne, a ja jestem Rykarda Parasol”.
13.00 Za sprawą filmu „Fat Shaker” wykupione zostają wszystkie bańki z wrocławskich aptek.
13.58 Pozdrawiam serdecznie moje piękne koleżanki i moich przystojnych kolegów z redakcji Gazety Festiwalowej „Na horyzoncie”!
16.48 W holu Kina Nowe Horyzonty zawiązują się trzy przyjaźnie, rodzi się sześć miłości oraz dochodzi do dwóch sprzeczek o filmy festiwalowe. Jedna z nich zakończy się w sądzie sprawą rozwodową.
18.22 Debiutujący dziennikarz przeprowadza wywiad z Leonardem Brzezickim, argentyńskim reżyserem filmu „Noche”. Z nerwów gubi wątek. Ratuje się pytaniami o Madonnę w roli Evity Peron i o faunę Patagonii.
18.27 Na Bora-Bora wschodzi słońce.
Łukasz Jakubowski
23 lipca 13
więcej
Kiedy cały festiwal jeszcze śpi, wolontariusze Gazety Festiwalowej już są na posterunku. Dbają o to, aby najnowsze numery gazety trafiały z samego rana do kina, hoteli i wszystkich nowohoryzontowych miejsc. Od lewej stoją: Filip Karpiński, Paweł Pawiński, Ola Zaleska, Grzegorz Jurdziński, Krzysztof Will (kuca) i (obecny tylko duchem) Michał Tomkiewicz. U dołu – naczelna.
|
|
Moje NH
Strona archiwalna 13. edycji (2013 rok)
|