|
Gazeta Festiwalowa "Na horyzoncie", nr 8
25 lip 2013
– Jeśli jesteś ciekaw, nigdy nie masz dość – mówi Mark Cousins. Twórcę „Odysei filmowej” spotkaliśmy w hotelu Monopol, kiedy ustalał plan swojego dnia, wypełnionego seansami
25 lipca 13
Aleksiej Fedorczenko, bywalec wrocławskiego festiwalu, którego znamy już z mockumentu „Pierwsi na Księżycu”, laureat festiwali w Wenecji i Warszawie, startuje w tegorocznym konkursie z najnowszym filmem „Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków”.
więcej
Zmysłowość Márqueza, mistyczna atmosfera, słowiańskie dusze bohaterów, rubaszny humor i surrealistyczne motywy rodem z Davida Lyncha. Fedorczenko stworzył w swojej najnowszej produkcji unikatowy portret ugrofińskiego ludu Mari Eł, wykorzystując autorski styl, bogaty zarówno w plastyczne środki artystyczne, jak i charakterystyczną, ocierającą się o realizm magiczny narrację.
Piszący do niedawna scenariusze do filmów dokumentalnych rosyjski reżyser nazywany jest przewrotnie antydokumentalistą. Nie ma w jego filmie niczego, z czym kojarzymy najnowsze kino rosyjskie. Mimo że ukazywana przez niego społeczność nie stroni od brutalnych rytuałów i patologii, są to elementy rzeczywistości, które w filmie się nie pojawiają, a na pewno nie w dosłowny sposób.
Film podzielono na ponad dwadzieścia podrozdziałów: to historie dziewcząt, których imiona rozpoczynają się na literę „O”. Kamera obserwuje ich erotyczne zmagania z pełnym zaangażowaniem, bez tabu i przesadnego naturalizmu. W opowieści Oshviki, Orazvi, Odochy i reszty dziewcząt nie brakuje miejsca na romantyzm i czułość. Choć w kilku epizodach bohaterki ocierają się o śmierć i ból, widz ogląda film jak baśń.
Szacunek do rosyjskiej tradycji Fedorczenko odziedziczył z pewnością po Michałkowie, choć porywcze charaktery, które portretuje w „Niebiańskich żonach Łąkowych Maryjczyków”, różnią się od czechowowskich arystokratów, powściągliwych i rozedrganych emocjonalnie. Przejrzyste pejzaże Shandora Berkeshyego urzekają równie mocno, co plenery Zwiagincewa. Warto wybrać się na ten film, chociażby dla przyjemności i wygody oglądania na dużym ekranie.
„Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków” to opowieść oparta na książce współpracującego z Fedorczenką scenarzysty Denisa Osokina.
Zainteresowani świeżym spojrzeniem na Rosję widzowie znajdą w konkursowym filmie godną propozycję dla nowohoryzontowego Grand Prix. To pełna ciepła i pikanterii historia miłosna, która urzeka doskonałymi, spowitymi w pastelowe barwy zdjęciami i czułością reżysera wobec opisywanej społeczności. Republika Mari Eł jest ostatnią w Europie przystanią nieskażonego chrześcijaństwem pogaństwa. Fantazja miesza się tu z rzeczywistością, pożądanie ze śmiercią, a kobieca siła ukrywa się pod pozorami niewinności.
Natalia Kaniak
„Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków”
Dziś, godz. 16.15, Kino Nowe Horyzonty 9
Jutro, godz. 13.15, Kino Nowe Horyzonty 9
25 lipca 13
„Godziny otwarcia” Jema Cohena to poetycki filmowy esej, który doskonale wymyka się wszelkim próbom klasyfikacji. Niełatwo określić, co jest jego głównym tematem, a co jedynie dygresją, wątkiem pobocznym czy komentarzem – wszystkie elementy wydają się odgrywać równie istotną rolę w misternie zaprojektowanej całości.
więcej
Jednym z solidniejszych punktów oparcia jest relacja pomiędzy głównymi bohaterami filmu, która rozpoczyna się przypadkowym spotkaniem w wiedeńskim Muzeum Historii Sztuki. Johann (Bobby Sommer) pracuje tam jako strażnik muzealny, a pochodząca z Kanady Anne (Mary Margaret O’Hara) przyjeżdża do Austrii, żeby zaopiekować się kuzynką w śpiączce. Dzieło Jema Cohena pozostawia jednak fabułę wraz z jej ograniczeniami na dalszym planie, wręcz rozkwitając na naszych oczach, i to w wielu nieoczekiwanych kierunkach jednocześnie.
Choć pozostajemy w obrębie punktu widzenia Johanna – to jego przemyślenia słyszymy w narracji voice-over – film daleko wykracza poza indywidualną opowieść. Znalazło się w nim miejsce na niebanalne refleksje dotyczące sztuki, architektury i kultury, a także na swobodną i długotrwałą obserwację nawet najdrobniejszych ludzkich zachowań: Johanna i Anne podczas licznych konwersacji, turystów w Kunsthistorisches Museum, Johanna przyglądającego się zarówno zwiedzającym, jak i dziełom sztuki.
Kolejne sceny i sekwencje łączą się ze sobą na zasadzie strumienia świadomości – słowa przywołują obrazy, warstwa wizualna na różne sposoby splata się z dźwiękami, kolejne filmowe cząsteczki zderzają się ze sobą, tworząc piękne i oryginalne układy. W scenie, w której Johann opisuje z pamięci malarskie dzieła, kamera długo filmuje tylko jego twarz. Inna uderzająca sekwencja zestawia dzień z życia małego wiedeńskiego targu z muzealnym nagraniem mówiącym o księgach umarłych. Autor wielokrotnie przedstawia nam serię różnorodnych ujęć, pozostawiając je bez żadnego komentarza.
„Godziny otwarcia” przenika duch malarstwa Pietera Bruegla, a sala z jego obrazami stanowi swoisty lejtmotyw filmu. Cohen poświęcił jej jedną z najdłuższych sekwencji, w której historyczka sztuki stara się przekonać grupę zwiedzających do odmiennego spojrzenia na twórczość malarza. Postać małego chłopca z obrazu „Nawrócenie Szawła”, stojąca pod drzewem w zbyt dużym hełmie, staje się kluczowa – pozornie oderwana od religijnej tematyki dzieła, równie dobrze może być uznana za jego centralny element. Malarstwo Bruegla pozwala w ten sposób odbiorcy na dokonywanie własnych połączeń i przyjmowanie różnych punktów widzenia. Jem Cohen odważnie podąża ścieżką wytyczoną przez niderlandzkiego mistrza – efekty są co najmniej zdumiewające.
Karol Kućmierz
„Godziny otwarcia”
Dziś, godz. 13.15, Kino Nowe Horyzonty 8
27 lipca, godz. 22.15, Kino Nowe Horyzonty 8
25 lipca 13
Jeśli tęsknicie za kameralnymi, mądrymi, pełnymi ciepła i odrobiny humoru opowieściami, nie możecie przegapić tego tytułu. „Smak curry” („The Lunchbox”) to smakowity, pełnometrażowy debiut pochodzącego z Mumbaju Ritesha Batry, który jest reżyserem i autorem scenariusza.
więcej
Oryginalny tytuł filmu „Dabba” oznacza w języku hindi „lunchbox”, czyli zestaw specjalnych pojemników, w których każdego dnia żony przesyłają swoim zapracowanym mężom własnoręcznie przygotowane obiady. Poznajemy jedną z nich – młodą, piękną kobietę, która próbuje wprowadzić w życie prostą, ale jakże skuteczną zasadę: przez żołądek do serca męża. Każdego ranka walczy z czasem, żeby zdążyć przygotować kolejny wypieszczony posiłek i przekazać go jednemu z mumbajskich dabbawala. To posłaniec, który jest zaledwie małym trybikiem w zadziwiającym systemie dostarczania jedzenia z domów do biur, od żon do mężów. Lunchboxy są zabierane przez posłańców na rowerach, potem załadowywane do przepełnionych pociągów, wyładowywane i przekazywane kolejnym posłańcom, by wreszcie trafić pod właściwe adresy. A gdy już mężowie opróżnią pojemniki, te pokonują podobną drogę z powrotem. System, który tworzy około pięciu tysięcy posłańców, funkcjonuje od ponad stu lat i nigdy szwankuje – jak zapewnia w filmie jeden z dabbawala. Prawie nigdy, co sprawdził Uniwersytet Harvarda. Okazało się, że jeden lunchbox na osiem milionów trafia pod zły adres. I to jest właśnie ten lunchbox, który nie trafia do męża bohaterki filmu, a do kogoś innego – wdowca przechodzącego właśnie na emeryturę, na co dzień stroniącego od ludzi. Pełne kolorów, aromatów, smaków potrawy zaczynają budzić jego zmysły i ciekawość, kim jest autorka kulinarnych arcydzieł. Jak się tego dowiedzieć? Starszy pan zna tylko jeden, dość staroświecki sposób. Pisze liścik i tak zaczyna się fascynująca wymiana myśli między dwojgiem bohaterów, których zetknął przypadek. A może przeznaczenie? A w tle oglądamy miasto, jego mieszkańców, ich styl życia, tak odmienny i egzotyczny z perspektywy Europy.
Beata Mońka
„Smak curry”
Dziś, godz. 19.15, Kino Nowe Horyzonty 9
27 lipca, godz. 16.15, Kino Nowe Horyzonty 9
28 lipca, godz. 19.15, Kino Nowe Horyzonty 9
25 lipca 13
Tegoroczne Nowe Horyzonty Języka Filmowego poświęcone zostały kwestii zbyt często pomijanej w refleksji nad filmem. Postać, jako rodzący się na ekranie konstrukt, to coś więcej niż aktorska kreacja. To połączenie przynajmniej trzech czynników: reżyserii, kreacji aktorskiej i zaangażowania widza.
więcej
Tilda Swinton wykreowała w „Technolust” w reżyserii Lynn Hershman-Leeson szereg bohaterek. Ich specyfikę doceni zorientowana w feministycznych koncepcjach publiczność. Ci zaś, którym obce są genderowe teorie i sztuka współczesna, pozostaną po seansie z poczuciem niedosytu.
Zupełnie inną strategię przyjął Todd Haynes, który w „I’m Not There” sięgnął szczytu reżyserskiej doskonałości, budując postać na podstawie zbiorowej świadomości fanów. Widzowie znający twórczość Boba Dylana i dziesiątki trawestowanych w filmie zdjęć dostrzegą to, co dla innych może stać się ślepą uliczką w interpretacji. Tymczasem Robert Bresson znacznie wcześniej i odważniej złamał klasyczny sposób kreowania bohatera filmowego. W inspirowanym „Idiotą” Dostojewskiego „Na los szczęścia, Baltazarze!” mamy do czynienia z równoległą opowieścią o dwójce bohaterów. Swoją koncepcję aktora-modela, który miał za zadanie zredukować emocje postaci do minimum, francuski reżyser przeniósł na Marie (młodą dziewczynkę) i Baltazara (osła). Chyba nikt wcześniej nie potrafił tak jak Bresson oddać zawiłości psychiki dziecka.
Jednocześnie najbardziej bezpretensjonalną i zabawną propozycją w tegorocznej sekcji jest foundfootage’owy projekt Györgya Pálfiego „Panie, panowie: ostatnie cięcie”. To kinofilskie wyzwanie i czysta radość kina. Banalna historia miłości, bazująca na hollywoodzkich stereotypach, iskrzy się od błyskotliwych i humorystycznych zestawień scen filmowych. Najważniejsze są wywołane na ekranie wspomnienia minionych seansów. I choć dialogów jest jak na lekarstwo, to kompetentny widz zna je równie dobrze, co przemykające przed naszymi oczami gwiazdy światowego kina. Dodatkowo festiwal to jedyne miejsce, na którym możemy obejrzeć projekt Pálfiego. Ze względu na horrendalne koszty i prawa autorskie film nie ma szansy na regularną dystrybucję kinową.
Natalia Kaniak
„Panie, panowie: ostatnie cięcie”
Dziś, godz. 12.45, Kino Nowe Horyzonty 3
25 lipca 13
„Jungle Love”
Prof. Stanisław Por-Kokos
Dzień dobry Państwu. Dzisiaj objaśnimy sobie, o co chodzi w filmie festiwalowym pt. „Jungle Love”.
więcej
Reżyserem jest tutaj Sherad Anthony Sanchez, którego każdy porządny kinoman kojarzy na pewno, że nakręcił już sporo filmów. Więc teraz zrobił on „Jungle Love”. Szczerze? Uważam, że ten reżyser ma nieprzebraną wiedzę o kinie światowym i warto mu tej wiedzy porządnie zazdrościć. Ach, jak on zręcznie tka z różnych nitek sporą całość, co nas zachwyca jak istny dywan z Azji, latający albo, dajmy na to, królewski podłogowy, ale co wisi na ścianie, ponieważ szkoda jest po nim deptać. Przykład filmu-dywanu (termin – ja) to właśnie „Jungle Love”. A co takiego filmy-dywany mają głównie? To takiego, że wszystkie nitki są posplatane z wełny, którą zebrali wielcy reżyserzy. Jest to mozaiczność dywanowa (termin – ja). Weźmy na przykład sceny ze skałą, co stoi dumnie bez słowa i patrzy zupełnie nie wiadomo na co, jakby się dosłownie na kogoś lampiła. Dodatkowo prawdopodobnie ukradła dziecko. Z jakiego filmu pochodzi skalna ta nitka? Kto zgadł, ten brawo! Oczywiście, że prosto z „Pikniku pod wiszącą skałą”. Ale to dopiero początek pożytecznej zabawy. Oglądamy „Jungle Love”, aż tu nagle obraz jest cofany i żołnierze biegną w tył. Co to jest? Tak, Superman! A co zrobił Superman?! Chyżo latał w kółko planety Ziemia, gdyż zaczął ją czasowo cofać razem z ludźmi na niej. Piękna to nitka, pięknie wpleciona. Skoro tak dobrze nam idzie, to pomyślmy jeszcze jedno. Oglądamy film, oglądamy i nagle młoda, powabna kobieta zamienia się, ni stąd, ni z jakiegoś owąd, w starą, powabną kobietę. Aż mężczyzna, co na nią patrzy, kompletnie się dziwi. Z jakiego filmu wysupłał reżyser tę zmyślną nitkę? To niestety jest już trudne, ale mnie się udało jej dociec. Załącza się nam tutaj tajemnicza sztuka wideoklipowa, że reżyser John Landis zrobił teledysk „Black or White” Michaela Jacksona, gdzie różni ludzie kompletnie się zmieniają, przechodzą bowiem w siebie bardzo płynnie, jak niemal po maśle. I jak w „Jungle Love”. Tak to na trzech przykładach z niniejszego filmu-dywanu zaobserwowaliśmy, jak z pomocą wielu pomysłowych nitek zrobić tytuł i ciekawy, i pouczający. Jest to trudna sztuka szycia, ja na przykład jej nie umiem. Cóż poradzić? Najważniejsze to miło siedzieć i umieć ją podziwiać. I tego właśnie Państwu życzę, takiego podziwiania, jak ja. Do widzenia.
25 lipca 13
Rainera Wernera Fassbindera nowohoryzontowej publiczności przedstawiać nie trzeba. Bohater retrospektywy piątej edycji festiwalu w tym roku powraca jako inspiracja spektaklu „KLINIKEN / Miłość jest zimniejsza…”.
więcej
Debiutanckie przedstawienie Łukasza Twarkowskiego zrealizowane w Teatrze Polskim zostanie wystawione w ramach Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty na Scenie na Świebodzkim.
Podstawą pierwszej części spektaklu jest dramat Larsa Noréna „Kliniken”, druga część oparta jest na „Traumgruppe” Anki Herbut, nawiązującej do biografii i twórczości Fassbindera. Twarkowski patrzy na oba teksty przez pryzmat twórczości niemieckiego reżysera. Kontekstem staje się przede wszystkim film „Miłość jest zimniejsza niż śmierć” (prezentowany na festiwalu w ramach pokazów specjalnych). Materia teatru przenika się tu z materią kina, co symbolizuje m.in. klaps obecny na scenie.
Spektakl traktuje o odwiecznym poszukiwaniu wolności, zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i społecznym. Jego bohaterowie, uwikłani w sytuację bez wyjścia, odbijają w sobie postaci z filmów Fassbindera.
Paweł Świerczek
„KLINIKEN / Miłość jest zimniejsza…”
Dziś, godz. 19, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim
Jutro, godz. 19, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim
25 lipca 13
Muzyka do filmów Wojciecha Smarzowskiego na żywo już dziś w klubie Arsenał.
więcej
Nie lubi, gdy pisać o jego muzyce, że jest trudna. Zaprasza na koncerty – tam samemu można się przekonać, że do odczuwania dźwięków niepotrzebne jest wielkie osłuchanie czy encyklopedyczna wiedza. Trzaska, uznany dziś saksofonista i klarnecista, jest przecież samoukiem: zaczynał od gry na gitarze i flecie w licealnym zespole reggae. Potem była legendarna już Miłość, zespół-fundament środowiska nowej polskiej muzyki improwizowanej, nazwanej yassem. Trzaska nagrał z Miłością sześć płyt (w tym dwie koncertowe, razem ze znakomitym amerykańskim trębaczem jazzowym Lesterem Bowie). W 1993 roku założył autorski zespół Łoskot, z którym nagrał pięć płyt.
W 2000 roku wspólnie z żoną Aleksandrą założył wydawnictwo Kilogram Records, w którym wydaje głównie płyty własnych projektów. To drugi okres jego twórczości: działalności już nie zespołowej, lecz solowej – gdzie niemal do każdego projektu dobiera sobie nowych współpracowników. Grał już z takimi tuzami światowej muzyki improwizowanej, jak Peter Brotzmann, Ken Vandermark czy John McPhee. Osobny rozdział w działalności artysty to muzyka filmowa.
– To najbardziej intymna część mojej twórczości. Ma w sobie coś z dzielenia się ostatnimi okruchami, ostatnią skórką chleba. Zależy mi na tym, by w życiu wyciągać z kieszeni te okruchy i dzielić się nimi jak najcenniejszymi skarbami – mówi.
Komponował muzykę do filmów Borysa Lankosza, Szymona Uliasza i Magdaleny Gubały oraz Łukasza Wylężałka. Od lat współpracuje z uznanym reżyserem Wojciechem Smarzowskim (muzyka do filmów „Róża”, „Dom zły” i „Drogówka”). I właśnie te kompozycje usłyszymy na dzisiejszym koncercie, nazwanym Mikołaj Trzaska Mówi Movie, na który zaprosił wybitnych muzyków europejskiej sceny improwizowanej. Na scenie Arsenału pojawi się z Markiem Sandersem i Olie Brice’em, z którymi współtworzy Riverloam Trio, z Per-Ake Holmlanderem z orkiestry Resonance oraz z Johannesem Bauerem z kwartetu Petera Brotzmanna.
Marcin Babko
25 lipca 13
– W Nowym Jorku ludzie bywają podejrzliwi, nie wiedzą, jak wykorzystasz ich wizerunek. Z kolei na południu ucieszą się, że zwracasz na nich uwagę – mówi Cheryll Dunn, reżyserka startującego w Konkursie Filmów o Sztuce dokumentu „Everybody Street”
więcej
Natalia Kaniak: Jak będzie wyglądała fotografia uliczna w przyszłości?
Cheryll Dunn: Podobnie jak cała fotografia, również ta uliczna ulega ewolucji. Jej praktyka zmienia się wraz z technologią. Używamy znacznie skromniejszych aparatów, więc i cała sytuacja fotograficzna nie przypomina tej, gdy spacerowało się po ulicy z leicą. Teraz zdjęcia są znacznie żywsze i pełniejsze ludzi. Najważniejszy jest jednak sposób edycji zdjęć, który rzutuje na specyfikę fotografii ulicznej. Obecnie trzymamy w naszym telefonie podręczny album ze zdjęciami. Nie przywiązujemy już do nich tak dużej wagi, jak kiedyś, powstaje ich bardzo dużo i bezustannie się nimi między sobą wymieniamy.
Uważasz, że zdjęcia powinno się oglądać na papierze?
– Nie ma nic piękniejszego niż doskonały wydruk zdjęcia, ale dostępność zdjęć publikowanych w sieci ma swoje plusy. Wspaniale, że mamy tyle możliwości prezentowania swojej pracy.
A co z lomografią? Może to alternatywa dla rozwijającej się fotografii cyfrowej?
– W lomografii temat jest nieważny, ale to z pewnością doskonała rzecz dla tych, którzy nie dorastali w erze analogowej. Robiąc zdjęcia na festiwalach muzycznych, widzę masę młodzieży z aparatami na kliszę. Podoba mi się, że chcą spersonalizować swoje wspomnienia, a nie jak wszyscy robić zdjęcia telefonem. Jest w tych aparatach coś z hand made’u, dzięki czemu każdy z nich jest unikatowy.
Porównujesz w swoim filmie różnych artystów. Bruce Gilden bywa irytujący, a Joel Meyerowitz ma w sobie coś z humanisty. Jaka jest Twoja etyka pracy?
– Nie chcę nikogo urazić swoimi zdjęciami, ale staram się nie pytać ludzi o pozwolenie na sfotografowanie. Jeśli na mnie nie patrzą – odchodzę niezauważona. Wtedy zdjęcia wychodzą najlepiej, są kombinacją świateł ze sceny i emocji ludzi. Kiedy model zaczyna reagować, bywa różnie. Nie chcę być agresywna jak Bruce Gilden, ale chcę zrobić zdjęcie. Lubię fotografować ludzi na koncertach. Fotografia uliczna wymaga większej pracy. Trzeba wejść w środowisko, poznać przestrzeń. Po czterech dniach festiwalu czuję, że nabrałam praktyki, i kiedy wracam do Nowego Jorku, jestem znacznie bardziej pewna siebie. Niestety, ludzie reagują tam z dużą nieufnością.
Sądzisz, że nie ufają już fotografom tak jak kiedyś?
– Zdjęcie może być narzędziem obrazy i tego się boją. Szczególnie w Nowym Jorku i dużych miastach, gdzie każdy pragnie prywatności, którą bardzo trudno zachować.
Wielu ludzi traktuje fotografów jak podglądaczy ukrytych za obiektywem.
– Aparat jest maszyną, a najistotniejsze jest to, co dzieje się między modelem a fotografem. Nie nazywałabym tego magią, ale to pewien energetyczny trójkąt, który w zależności od sytuacji tworzy różne efekty.
Rozmawiała Natalia Kaniak
25 lipca 13
Łukasz Jakubowski: Został Pan uhonorowany najważniejszą dla młodych krytyków Nagrodą im. Krzysztofa Mętraka. Co dalej?
więcej
Radosław Osiński: Najpierw muszę się uporać z doktoratem. Jako krytyk filmowy chciałbym się oczywiście rozwijać. Wierzę, że mnóstwo inspiracji i motywacji do tego dostarczą mi uczniowie i studenci z prowadzonych przeze mnie zajęć z dziennikarstwa filmowego. Zamierzam też zająć się reportażem.
Tworzy Pan również filmy.
– To amatorskie realizacje, głównie dokumentalne portrety i reklamówki, w większości robione na konkursy. Częściej jednak piszę krótkie scenariusze. Myślę też o napisaniu scenariusza do pełnometrażowej fabuły.
Dzięki internetowi krytykiem może być teraz każdy. Co powinien zrobić autor wartościowych tekstów, aby się przebić?
– Doskonalić warsztat i zbierać doświadczenia. Wierzę, że błyskotliwe pióra zawsze prędzej czy później zostaną zauważone przez opiniotwórcze redakcje. Zachęcam też do udziału w konkursach dla krytyków.
Coraz częściej rzut oka na liczbę punktów czy wypowiedź na forum decydują o wyborze seansu. Czy zawód krytyka filmowego będzie powoli zanikać?
– Wydaje mi się, że między innymi za sprawą internetu profesjonalnych krytyków filmowych przybywa, a ich teksty cieszą się zainteresowaniem nieporównanie większym niż w publikacjach na papierze. Punktowe oceny i dyskusje na forach to ożywcze wzbogacenie formuły krytyki filmowej.
W ogrodzie przed Pana domem stoją naturalnej wielkości rzeźby, przedstawiające Zbigniewa Cybulskiego i Charliego Chaplina. W tym roku do tego zacnego grona dołączy Alfred Hitchcock. Kto będzie następny?
– Jeszcze nie podjąłem decyzji, ale będzie to jakaś żeńska gwiazda kina, ewentualnie rekin ze „Szczęk”, symbolizowany przez wielką trójkątną płetwę.
Rozmawiał Łukasz Jakubowski
|
|
Moje NH
Strona archiwalna 13. edycji (2013 rok)
|