|
fot. Diana Lelonekfot. Diana Lelonek
Gazeta Festiwalowa "Na horyzoncie", nr 6
22 lip 2013
- W kinie nie powinno chodzić o fabułę, a o umiejętność przeniesienia widza w emocjonalny stan postaci - Dominga Sotomayor, tegoroczna jurorka Międzynarodowego Konkursu Nowe Horyzonty, opowiada nam o czasie i przestrzeni, pracy z młodymi aktorami i wyzwaniach stawianych przed widzem
22 lipca 13
„Najbardziej egzotyczną dżunglą na świecie jest psychika ludzka” – twierdził Joseph Conrad. Sherad Anthony Sanchez, reżyser „Jungle Love”, zgadza się z nim i idzie o parę kroków dalej. Widzów czeka prawdziwa „jazda bez trzymanki”. Witajcie więc w dżungli Sancheza! A może to dżungla każdego z nas?
więcej
Marcin Mońka
Conrad mówił o stanie umysłu, inni twórcy widzieli dżunglę jako miejsce tajemnic, pragnień, gdzie to, co racjonalne, nie ma racji bytu. Tu zaczyna się tajemnica, a „władzę” przejmują duchy, półzwierzęta i inne stworzenia „nie z tego świata”. Jeszcze inni widzieli ją jako miejsce ucieczki od „społecznych i kulturowych kodów”.
Sherad Anthony Sanchez wykorzystuje wszystkie te interpretacje, zapraszając nas na wyprawę do dżungli ponurej i dusznej, ale też niepokojącej, perwersyjnej, hipnotycznej, uzależniającej. Żebyśmy nie poczuli się jak Czerwony Kapturek pozostawiony na pastwę Złego Wilka, dorzuca też dawkę surrealistycznego humoru w rytm piosenki „Jesus Saves You ‘Cos Mamma Maria Loves You”. Ale nie łudźcie się – ten film jest jak prawdziwa dżungla! Możecie mieć najdokładniejszą mapę, nawigację satelitarną i miejscowego przewodnika, który zna każdy zakamarek, bo tu się wychował. To na nic. Musicie się zgubić – takie jest jej odwieczne prawo. I zgubicie się, próbując rozwikłać historie filmowych bohaterów. Kim są?
Spragniona miłości (i seksu!) kobieta w średnim wieku, napraszająca się swojemu szwagrowi. Gdy ten ją odrzuca, kradnie jego dziecko i ucieka z nim do dżungli. Niestety, dziecko w tajemniczy sposób znika – dosłownie rozpływa się w powietrzu. Mamy parę – pisarza z dziewczyną – która poszukuje zaginionego plemienia, ale sama gubi się w prowadzonej przez siebie seksualnej grze. Jej elementem staje się ich młody przewodnik, który nie jest niewinnym świadkiem gorących scen. Tymczasem grupa żołnierzy, gdzieś w samym środku dżungli, przechodzi zaprawę, po czym „łapie oddech”, kąpiąc się w pobliskiej rzece. Tam jeden z nich daje się oczarować – no właśnie, komu lub czemu?
Oglądanie „Jungle Love” jest niczym wizyta w „gabinecie osobliwości”. Do obrazów erotyki, przemocy, niepokojącej mistyki w kinie już się przyzwyczailiśmy, nawet podanych w tak odległych od siebie stylistykach, jak thriller i baśń. Jest jeszcze chaotyczna, rwąca się, gubiąca ślady narracja. Czy mogłoby być inaczej w filmie, którego bohaterem jest dżungla, która ma wiele ze świata nadprzyrodzonego i uwalnia spod dyktatu rozumu? A wiadomo, co się rodzi, gdy rozum śpi. Tyle że tymi „demonami” jesteśmy my sami. Spotykane w dżungli bestie to nie duchy, mniej lub bardziej realne stwory, inni ludzie. To my, gdy pękają wszelkie hamulce, gdy do głosu dochodzi ID i ucisza nasze SUPEREGO. Wreszcie możemy dać upust żądzom i perwersyjnym pragnieniom. Sęk w tym, że bohaterowie Sancheza nie wydają się ofiarami, które uległy zwierzęcym instynktom, a bardziej marionetkami w grze, którą prowadzi z nimi dżungla. Tak zapamiętują się w poszukiwaniu rozkoszy, nieznanego, spełnienia, że nie dostrzegają momentu, w którym stają się dla niej dostarczycielami życiodajnej energii. Witajcie w dżungli! Ale nie martwcie się, przecież „Jesus Saves You ‘Cos Mamma Maria Loves You”!
„Jungle Love”
Dziś, godz. 19.15, Kino Nowe Horyzonty 9
Jutro, godz. 10.15, Kino Nowe Horyzonty 9
22 lipca 13
Wang Guangyi, słynny twórca sztuki nowoczesnej, uważa, że globalizacja i technologia zniszczyły tradycję chińskiej sztuki. W „Chimerach” mamy szansę przyjrzeć się jego wieloletniej karierze i porównać artystyczny dorobek z pracami młodego fotografa Liu Ganga
więcej
Liu, chodząc po mieście z ciężkim sprzętem, uważnie przygląda się ludziom, otaczającym ich billboardom i atakującym telebimom. Jego dziewczyna, znacznie bardziej zachowawcza światopoglądowo, wymusza na artyście, by sformalizowali wieloletni związek. W filmie, poza pracami Liu, nie znajdziemy jego osobistych wypowiedzi. W przeciwieństwie do Guangyi młody artysta nie odrzuca kultury zachodniej.
Gang niszczy nieskazitelnie gładką powierzchnię żurnalowych fotografii. Ustawia ostrość na zagięcia, naddarcia i przybrudzenia idealnych ekspozycji. Gdy jego portfolio budzi zainteresowanie amerykańskiego galernika, wywodzący się ze społecznych nizin skromny absolwent ASP staje u progu kariery znanego twórcy i wkrótce sam staje się wytartą, choć idealnie wystylizowaną kliszą, którą zwykł ośmieszać w swoich pracach.
W świetle opowieści o Gangu konserwatywne wypowiedzi Guangyi nabierają racjonalnego wymiaru. Hipoteza, która pada na początku filmu i która może nie przekonać wielu z widzów, pod koniec staje się czymś więcej niż doskonale uargumentowaną opinią. „Chimery” stawiają pytanie o to, czy w XXI wieku sztuka narodowa ma rację bytu, zawieszając opowieść w momencie niewygodnym dla głodnego odpowiedzi widza.
Natalia Kaniak
„Chimery”
Dziś, godz. 13.15, Kino Nowe Horyzonty 8
Jutro, godz. 16, Kino Nowe Horyzonty 4
22 lipca 13
Przecięty równikiem Gabon porastają ogromne połacie deszczowego lasu. Według autorów filmu „Chore ptaki umierają łatwo” właśnie tutaj znaleziono najstarsze ślady ludzkiej bytności liczące 400 tysięcy lat.
więcej
Kilkaset milionów lat wcześniej, kiedy Ziemię pokrywał jeden ocean, to terytorium znajdowało się w samym centrum superkontynentu Pangea. Ten rejon Afryki wybiera do eksploracji grupa śmiałków, pragnących doświadczyć istnienia Boga, odnaleźć sens życia oraz zdobyć antidotum na alkoholowe i narkotykowe uzależnienia. Ich celem jest Iboga, afrykańska roślina o działaniu halucynogennym. Podobnie jak w pokazywanym na festiwalu „Jungle Love”, dżungla jest dziką siłą, wobec której podróżnicy z wielkomiejskiej cywilizacji są bezradni. I to nie z braku przebytego treningu sztuki przetrwania w tropikach. Entuzjazm grupy konsekwentnie ulatnia się z każdym przebytym kilometrem. Filozoficzne dysputy okazują się być ulotne i nieokreślone, bo wywołane narkotykami bądź stanem upojenia alkoholowego. Kiedy pewnego ranka bohaterowie odkrywają w namiocie zimne ciało przewodnika, priorytetem staje się natychmiastowy powrót do cywilizacji. Film bazuje na stylu gonzo, znanym głównie z literatury Huntera S. Thompsona, ale obecnym również w dziennikarstwie, kiedy autor dokumentu nie tylko obserwuje wydarzenia, ale również staje się ich uczestnikiem, kształtuje ich przebieg i odczuwa związane ze swoim działaniem konsekwencje.
Wybór przez twórców „Chorych ptaków…” takiej formy (bądź jej upozorowanie) w połączeniu z rozedrganymi kadrami rejestrowanymi kamerą z ręki nadają historii posmak autentyczności, podobnie jak w nieustannie kontrowersyjnym „Cannibal Holocaust” czy w poprzedzonym przemyślaną akcją promocyjną „Blair Witch Project”. Podczas seansu widz powtarza w myślach zdanie, wypowiedziane przez jednego z bohaterów filmu na widok ciała martwego przewodnika: „Mam nadzieję, że to było w scenariuszu”. Być może właśnie ten aspekt filmu Nicholasa Facklera, pozwalający zastanawiać się nad realnością ekranowych wydarzeń jest tutaj najciekawszy. Jak wyraz oczu szamana, wrzeszczącego oskarżycielskim tonem do obiektywu kamery: „Diabeł!”.
Łukasz Jakubowski
„Chore ptaki umierają łatwo”
Dziś, godz. 19.15, Kino Nowe Horyzonty 8
jutro, godz. 10.00, Kino Nowe Horyzonty 4
22 lipca 13
Enrique Rivero, po mocnym debiucie w postaci „Parque vía”, powraca w dużo bardziej kontemplacyjnym nastroju.
więcej
W „Nigdy nie umrzeć” meksykański reżyser stawia na naturalistyczną obserwację codziennego życia, do którego niepostrzeżenie wkrada się pierwiastek transcendentny.
Film rozgrywa się w Xochimilco, niezwykle malowniczej dzielnicy miasta Meksyk, gdzie wciąż dominuje transport wodny i dawne ludowe tradycje. Już w pierwszym ujęciu kamera zostaje usytuowana na charakterystycznej dla tego regionu tratwie, towarzysząc Chayo w podróży do domu. Główna bohaterka wraca w rodzinne strony, żeby zaopiekować się schorowaną matką, zbliżającą się do setnej rocznicy urodzin. Podczas swojego pobytu Chayo pomaga staruszce w prozaicznych czynnościach i stopniowo przyzwyczaja się do wiejskiego trybu egzystencji oraz odmiennego sposobu doświadczania czasu. Tylko nocami niepokoją ją kolejne senne koszmary, wypełnione symboliką śmierci.
Enrique Rivero przedstawia swoją minimalistyczną opowieść z pewnego dystansu – swobodnie powiązane epizody nieśpiesznie układają się w całość, a ich pełnoprawnymi bohaterami są nie tylko ludzie, lecz także otaczający ich krajobraz, natura i wszechobecna woda. Reżyser i autorzy zdjęć (Gerardo Barroso oraz Arnau Valls Colomer) niezwykle starannie zainscenizowali niemal każdą scenę. W szczególności upodobali sobie powolne jazdy kamery zamocowanej na pokładzie łódki oraz majestatyczne ujęcia wschodów i zachodów słońca, które mogłyby rywalizować z kompozycjami Carlosa Reygadasa w „Cichym świetle”. Metaforyka filmu zawiera się w warstwie obrazu – słowa są tutaj jedynie ozdobnikiem i uzupełnieniem. Oszczędne dialogi służą jednak za źródło subtelnego humoru, tak jak w scenie, w której matka Chayo beznamiętnie wylicza, gdzie zakopała pępowiny wszystkich swoich dzieci.
Niedostatek dialogów, ledwie naszkicowana fabuła i problematyka dotycząca codziennego przenikania się życia ze śmiercią wskazują, że to film trudny, lecz reżyser łączy je z dużą lekkością. W rezultacie „Nigdy nie umrzeć” jest dziełem zaskakująco przystępnym – naturalne piękno obrazów daje mu siłę, a wrażliwe spojrzenie na bohaterów przełamuje emocjonalną powściągliwość.
Karol Kućmierz
„Nigdy nie umrzeć”
Dziś, godz. 16.15, Kino Nowe Horyzonty 9
Jutro, godz. 13.15, Kino Nowe Horyzonty 9
22 lipca 13
Prof. Stanisław Por-Kokos
Dzień dobry Państwu. Dzisiaj objaśnimy sobie, o co chodzi w filmie festiwalowym „Berberian Sound Studio”.
więcej
Reżyserem jest tutaj Peter Strickland, którego każdy porządny kinoman kojarzy na pewno, że nakręcił kiedyś „Katalin Varga” i nie był to film o żadnych ustach. Kto widział, ten sam wie. No więc „Berberian Sound Studio”. Trudny to kokos do zgryzienia. Arbuzy, kapusty, mikrofony, listy od mamy... Aż można dostać istnego zakręcenia mózgu. Jednak po kolei. Przede wszystkim zacząć muszę, że film ten daje nam do porządnego czynienia ze strachami, co są w zasadzie od zarania naszych dziejów na planecie, Matce Ziemi o pięknych kolorach, które widać chociażby, kiedy jest się astronautą w kosmosie. Pewnie sobie Państwo myślą: „Ciekawe, jakie to strachy? Już się nie mogę doczekać, aż się dowiem”. Więc żeby nie przeciągać, jak Hitchcock albo serial wenezuelski, że tyle odcinków, to już mówię. Chodzi, że te strachy, to przecież o niczym innym nie jest mowa, tylko o głodzie. Weźmy dwie rzeczy do jedzenia, co je dźwiękowo kruszą w filmie: arbuz i kapusta. Umówmy się, arbuz jest to owoc, jak by nie patrzeć, tani, który witamin ma tyle, co nic, trochę smacznych pestek i całe mnóstwo wody. Taki w sumie owoc do picia. Czyli że na suszę idealny albo w podróż pustynną. Lawrence z Arabii mógł mieć arbuza. Kto go tam wie, może nawet miał, tylko akurat nie mogli tego nakręcić, bo wszyscy poszli wtedy do oazy. Więc mamy klocek nr 1 - arbuz. Czas na klocek numer 2 - kapusta. Z kapusty można zrobić potrawy raczej niebogate. Przy księżniczce albo królewnie kapusty bym nie położył na stole, że przykładowo przyszła się zapoznać z moimi rodzicami na obiad. I nawet! Nawet jakby to były gołąbki, to też nie. Więc teraz dodajemy klocek 1 i klocek 2, mikrofony odrzucamy, bo one są nieważne. Listy od matki też. W tylu filmach już były, że nie ma co ich powtarzać. Ślą te listy ciągle, nawet nie pomyślą, czy dochodzą. W takim przecież filmie kinowym „Pamiętnik” nie dochodziły, bo matka zatrzymała wszystkie. Szczerze? Bardzo się wówczas zapłakałem. Ale inni też. Nie słyszałem osoby, co nie uroniła przynajmniej porządnego tuzina łez. Bo filmy są od tego, żeby na nich płakać albo zrywać nam boki, albo – jak przy „Berberian Sound Studio” – trząść nami ze strachu jak osika, która przecież wcale jakimś tchórzliwym drzewem nie jest. Do widzenia.
22 lipca 13
– Nie wiemy, jakie filmy mogą zainspirować ludzi w przyszłości. Borowczyk jest tego doskonałym przykładem – mówi Daniel Bird, krytyk filmowy, kurator retrospektywy Waleriana Borowczyka.
więcej
Paweł Świerczek: Co fascynuje Cię w twórczości Waleriana Borowczyka?
Daniel Bird: To kino w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kino znaczy ruch, a Borowczyk był zainteresowany właśnie ruchem samym w sobie. Miał niezwykłe wyczucie najprostszych emocji, które wyzwalają w nas światło, ciemność i ruch. Potrafił eksplorować je zarówno w animacji, jak i w filmie fabularnym. Właściwie Borowczyk nigdy nie widział różnicy pomiędzy filmem animowanym, aktorskim i dokumentalnym – to podział, który narzucili mu jego krytycy.
Dla Nowych Horyzontów przygotowałeś retrospektywę Borowczyka, opowiadasz o jego filmach, prowadzisz wykład.
– Będąc na festiwalu, widz oczekuje spotkania z reżyserem. Borowczyka już z nami nie ma. Nie chciałbym mówić za reżysera, ale chcę zaprezentować jego postać, pokazać w szerszej perspektywie, powiedzieć, kim był i czym się interesował.
W Polsce Borowczyk był i nadal jest uważany za twórcę kontrowersyjnego, a jego filmy za erotyczne. Ty mówisz o zupełnie innych wymiarach jego twórczości.
– Borowczyk nigdy nie uważał swoich filmów za erotyczne. Pokazywanie seksu to niekoniecznie erotyka. W erotyce chodzi o wzbudzenie pewnych odczuć u widza, u Borowczyka po prostu o nagie ciała. W recenzji „Opowieści niemoralnych” jeden z brytyjskich krytyków napisał, że ten film jest jak koszmar z obozu koncentracyjnego udekorowanego przez Vermeera. Na wrocławskim seansie wiele osób na nagość reagowało śmiechem, który szybko stawał się nerwowy. Zmuszanie widzów do zakwestionowania własnych przyzwyczajeń i reakcji to największa siła filmów Borowczyka. Innym problemem jest fakt, że Borowczyk zaczął swoją karierę, robiąc filmy krótkometrażowe, a te arbitralnie uznawane są za gorsze. Reżyser powtarzał, że film to nie kiełbasa – dłuższy nie znaczy lepszy. Krótki metraż to niemal osobny gatunek, a nie studencka wprawka i pole doświadczalne przed długim metrażem.
Myślisz, że młodzi widzowie mogą odnieść filmy Borowczyka do swoich doświadczeń, czy też będzie to dla nich raczej lekcja z historii kina?
– W czasie wykładu w Cinémathèque Française Borowczyk zacytował Henriego Langlois, mówiąc, że musimy zachowywać to, co dzisiaj jest teraźniejszością, bo w przyszłości będzie to przeszłość i istnieje ryzyko, że ją utracimy. Nie do końca się z tym zgadzam. Dziś nie wiemy, jakie filmy mogą zainspirować ludzi w przyszłości. Borowczyk jest tego doskonałym przykładem. Jego filmy to nie tylko historia kina, wciąż przykuwają uwagę. Nie chodzi o seks, tylko o humor, inteligencję i formę. Fascynujący jest sposób, w jaki kręci dramaty historyczne. „Krew doktora Jekylla” dzieje się na przykład w Londynie, ale jedynym historycznym miejscem, jakie widzimy, jest Pałac Westminsterski. Niemal cały film rozgrywa się we wnętrzach. To takie proste, a zarazem tak śmiałe. Borowczyk miał świetne ucho. To wszystko jest świeże i dalekie od klasyczności. Z perspektywy szkolnej elementy składowe są złe, ale kiedy oglądasz jego filmy, wszystko gra. Może Borowczyk miał jakiś szósty zmysł?
Rozmawiałeś z nowohoryzontową publicznością o filmach Borowczyka?
– Dopiero przyjechałem, więc rozmów nie było jeszcze zbyt wiele, ale zauważyłem, że na seanse przychodzi sporo młodych ludzi ze świeżym spojrzeniem na historię kina. Często jest tak, że najlepsi byli kiedyś uznawani za nieistotnych. Było tak z Orsonem Wellesem, tak jest z Walerianem Borowczykiem. Teraz, kiedy nie ma go z nami, jego filmy są odrestaurowywane i dostają nowe życie. I nie jest to projekt finansowany przez państwo, a zapotrzebowanie rynku na nowe kopie filmów Borowczyka.
Rozmawiał Paweł Świerczek
Notka down:
Fabuły, dokumenty, klasyczne dzieła polskiej animacji, etiudy, archiwalne radiowe audycje, które łączone są z najlepszymi, często już nieobecnymi na afiszach, spektaklami teatralnymi i operowymi, koncertami (zarówno muzyki klasycznej, jak i współczesnej), słuchowiskami, materiałami o sztuce czy programami publicystycznymi znaleźć można w stale rozbudowywanej o nowe treści bibliotece multimedialnej NINATEKA (www.ninateka.pl), prowadzonej przez Narodowy Instytut Audiowizualny (NInA). NINATEKA jest wielowątkowym, interdyscyplinarnym doświadczeniem: internauta, dzięki intuicyjnej nawigacji i zgodnie ze swoimi potrzebami, może swobodnie poruszać się po portalu niczym po wielkim, internetowym domu kultury, przełączając się między kategoriami tak, jak między teatrem, filharmonią, kinem studyjnym, salą koncertową, galerią sztuki czy klubem muzycznym.
22 lipca 13
– Chciałem zrozumieć ich świat i przedstawić go ludziom, którzy tak jak ja są zafascynowani ich twórczością – mówi Janusz Wróblewski, krytyk filmowy, autor książki „Reżyserzy”
więcej
Anna Paprocka: Proszę opowiedzieć o kulisach powstawania książki.
Janusz Wróblewski: Rodziła się przez kilkanaście lat. Od początku kariery dziennikarskiej wierzyłem, że z kilku spotkań z tym samym człowiekiem uda mi się stworzyć całość, która spełniałaby moje oczekiwania wobec tajemnicy artysty. Chciałem zrozumieć ich świat i przedstawić go ludziom, którzy tak jak ja są zafascynowani ich twórczością.
Czy osobowość któregoś z reżyserów Pana zaskoczyła?
– Każde spotkanie było niespodzianką i przygodą. Byłem przekonany, że Roman Polański ma wszystko dogłębnie przemyślane. Okazało się, że rozmowa na tematy intelektualne go nie interesowała, bo patrzy na świat zmysłowo, spontanicznie. David Lynch okazał się bardzo otwartym rozmówcą. Czułem od niego pozytywną energię, która umożliwiła mi zadanie najtrudniejszych pytań, na które on chciał szczerze odpowiedzieć. Były też przykre niespodzianki. Claude Lanzmann jest największym autorytetem w świecie kina od sprawy Holocaustu, i tego jak Żydzi dzisiaj dają sobie z tą traumą radę. Jest wyczulony na punkcie polskiego antysemityzmu. Podczas naszego spotkania sprawdzał, czy znam jego twórczość, jak ją rozumiem. To on zadawał mi pytania! Nie udało mi się porozmawiać z nim tak, jak mi się marzyło. Równie zaskakujące było spotkanie z Peterem Greenawayem, który nie lubi jak się go krytykuje i z tego powodu sam przedwcześnie zakończył rozmowę.
Jak przygotowuje się Pan do rozmowy?
– Staram się mieć na świeżo obejrzane filmy mojego rozmówcy. Najciekawsza rozmowa jest wtedy, gdy przybiera formę partnerską, kiedy dochodzi do autentycznego dialogu, starcia racji. Najciekawsze zwierzenia można usłyszeć, gdy reżyser wyczuwa, że ma naprzeciwko siebie nie przeciwnika, a myślącego inaczej człowieka.
Rozmawiała Anna Paprocka
22 lipca 13
Jedna z najciekawszych polskich kooperacji muzycznych tego roku: L.U.C i Motion Trio już dziś wieczorem w Arsenale.
więcej
Nie ukrywają, że pochodzą z różnych muzycznych światów. Trudno też jednak ukryć, że zarówno L.U.C, jak i Motion Trio dawno już wyrośli poza środowiska, z których wyszli i do których wciąż się ich przypisuje.
On zaczynał jako raper, frontman grupy Kanał Audytywny. W 2006 roku wydał pierwszy album solowy, na który zaprosił m.in. Leszka Możdżera i Igora Pudło. Już wtedy widać było, że L.U.C to artysta o wielu zainteresowaniach, który nieraz jeszcze zaskoczy swoich odbiorców. Dziś sam opisuje swoją twórczość mianem nieklasyfikowalnej, a w dorobku ma już dziewięć płyt i wiele nagród (m.in. Paszport „Polityki”).
Oni nazywani są marką eksportową polskiej kultury. Trzej akordeoniści (Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek), zapraszani na najważniejsze na świecie festiwale muzyki klasycznej i world music, nagrali dotąd jedenaście płyt, współpracując m.in. z Krzysztofem Pendereckim, Michaelem Nymanem i Bobby McFerrinem.
Artyści spotkali się przypadkowo po swych koncertach w jednym hotelu i złapali wspólne fluidy. Efektem jest płyta „Nic się nie stało”, na której gościnnie pojawili się m.in. Ania Rusowicz, Czesław Mozil, Abradab, Buka i Vienio. – Trudno jest w jakikolwiek sposób opisać ten koktajl. Być może – podążając za tytułem płyty – nic się nie stało? – mówią muzycy. Dziś wieczorem w Arsenale coś stanie się z pewnością.
Marcin Babko
22 lipca 13
Tegoroczne wydawnictwo Linii Filmowej to analiza powracających w twórczości Waleriana Borowczyka motywów i przedmiotów.
więcej
Podobnie jak kilka lat temu przy okazji retrospektywy filmów Terry’ego Gilliama, „Corpus delicti” to przemyślana publikacja, łącząca wzornictwo z akademicką refleksją. Występne ciało, główny bohater dzieł Borowczyka, zostało przez autorów książki poszatkowane i wzięte w ryzy freudowskiej, jungowskiej i lacanowskiej koncepcji psychoanalitycznej. Przedmioty przewijające się przez filmy Borowczyka podzielić można na znaczące i falliczne, widmowe i święte, senne i częściowe, w końcu na uszkodzone i amorficzne. Tak samo jak w „Wunderkamerze”, autorzy postawili na wizualny aspekt wydania. Całość, przewrotnie nawiązującą wyglądem do modlitewnika, wypełniają stylizowane na XVIII i XIX wiek ryciny. Trójjęzyczne wydanie (polsko-angielsko-francuskie) stanowić może doskonały początek do własnej interpretacji dorobku Waleriana Borowczyka. Odwołania do surrealistycznej teorii Bretona i alchemicznych kodów kolorystycznych czynią z „Corpus delicti” spójny koncept wydawniczy.
Natalia Kaniak
„Corpus delicti”, Jakub Mikurda i Jakub Woynarowski, wyd. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty we współpracy z korporacją Ha!art, Warszawa–Kraków 2013
|
|
Moje NH
Strona archiwalna 13. edycji (2013 rok)
|