|
fot. Diana Lelonekfot. Diana Lelonek
Gazeta Festiwalowa "Na horyzoncie", nr 5
21 lip 2013
– Pod wodą jest bezpiecznie, ale nie ma tlenu. Trzeba wypłynąć na powierzchnię, żeby przeżyć, ale to wiąże się z niebezpieczeństwem – mówi Tomasz Wasilewski, reżyser konkursowych „Płynących wieżowców”
21 lipca 13
„Nieznajomy nad jeziorem”, zdobywca queerowej Złotej Palmy na tegorocznym festiwalu w Cannes, to podróż w świat homoseksualnego pożądania. Film Alaina Guiraudie startuje w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty
więcej
Paweł Świerczek
Na tafli tytułowego jeziora bezustannie grają refleksy słońca bądź księżyca. W połączeniu z dziką plażą i pobliskim lasem tworzą niemal rajski krajobraz, pośród którego codziennie rozgrywa się cruising. Uwodzicielska przestrzeń przyciąga nieznajomych swoim pięknem i obietnicą łatwego seksu.
Guiraudie portretuje swoich bohaterów blisko natury – nagich, wystawionych na działanie żywiołów i poddających się instynktom. Kulturę zostawiają za sobą, wysiadając z samochodów pozostawianych na prowizorycznym parkingu i zrzucając z siebie ubrania. Cywilizacja znajduje się po drugiej stronie jeziora, gdzie na pikniki przyjeżdżają rodziny z dziećmi. Tu, na dzikiej plaży, toczy się niekończąca się gra pożądliwych spojrzeń. „Jeśli szukasz kobiet, to źle trafiłeś” – mówi główny bohater do zabłąkanego mężczyzny na początku filmu.
Pretekstowa fabuła toczy się wokół tajemniczego zabójstwa, którego bezpośrednim świadkiem jest Franck. Martwe ciało młodego mężczyzny odnalezione w jeziorze staje się wyłomem w idylli dzikiej plaży. I choć codzienne życie plażowiczów wraca do normy zaskakująco szybko, piętno wydarzeń odciska się nie tylko na głównym bohaterze, bezwładnie poddającym się pokusie tkwiącej w figurze domniemanego mordercy.
„Nieznajomy nad jeziorem”, zdobywca queerowej Złotej Palmy na tegorocznym festiwalu w Cannes, to podróż w świat homoseksualnego pożądania, wymykająca się wszelkim dualizmom. Ironia czy powaga, porno czy wysoka kultura, rasowy thriller czy kino autorskie – dychotomie tego rodzaju przestają mieć w filmie Alaina Guiraudie jakiekolwiek znaczenie. Reżyser odkrywa przed nami coraz to nowe wymiary opowiadanej historii, wodząc nas krętymi ścieżkami pośród migotliwych sensów. Próby interpretacji napotykanych tropów na nic się zdają, gdyż każdy podważany jest przez kolejny.
Jedynym sposobem na ujarzmienie „Nieznajomego nad jeziorem” wydaje się więc poddanie się prawom świata przedstawionego, wejście weń wraz z bohaterami i płynięcie z nimi w niebezpieczną toń błękitnej wody. A jeśli, drogi widzu, szukasz tu kobiet, to źle trafiłeś.
„Nieznajomy nad jeziorem”
Dziś, godz. 19.15, Kino Nowe Horyzonty 9
Jutro, godz. 10.15, Kino Nowe Horyzonty 9
21 lipca 13
„O czym jest ten film o miłości?” Marka Cousinsa to abstrakcyjny filmowy esej nakręcony za 10 funtów przez człowieka uzależnionego od kina.
więcej
Cousinsa większość kinomanów zna jako twórcę „The Story of Film – odysei filmowej”. To gigantyczna, trwająca piętnaście godzin produkcja, która zrobiła błyskawiczną festiwalową karierę. Reżyser poświęcił temu dziełu kilka lat swego życia. Na Nowych Horyzontach ten podręcznik historii kina, podzielony na piętnaście godzinnych odcinków, można zobaczyć w całości.
Do kręcenia „O czym jest ten film o miłości?” Cousins wziął się niedługo po ukończeniu pracy nad swoim opus magnum. Impulsem był krótki, trzydniowy wypad do Mexico City, gdzie z braku lepszego zajęcia reżyser wziął się do tego, co kocha najbardziej – do kręcenia filmu. Chciał zrobić coś innego, skromnego i niemal amatorskiego. Coś, co w niczym nie przypominałoby jego wielkiej produkcji. Postanowił wykorzystać amatorską kamerę rejestrującą tylko obraz i nakręcić potrzebny materiał, wędrując samotnie po ulicach meksykańskiej stolicy. Budżet filmu zamknął się podobno w dziesięciu funtach.
„Historia się zaczyna, choć tak naprawdę nie ma tu żadnej historii. Nie ma bohatera ani nawet wydarzeń” – przestrzega na początku kobieca lektorka filmu, której tożsamość pozostanie dla nas tajemnicą niemal do ostatniej minuty. Drugim lektorem jest sam Cousins. Tej początkowej uwagi nie należy lekceważyć. To szczera prawda. Jeśli ktoś spodziewa się spójności na jakimkolwiek poziomie, tutaj jej nie znajdzie. Cousins znów daje popis filmowej i literackiej erudycji. Jednak przede wszystkim serwuje nam strumień świadomości, swobodnie podróżuje przez jawę i sen, przez czas i przestrzeń, zestawiając na przykład ujęcia rozpalonych ulic Mexico City z obrazami przykrytej śniegiem Moskwy. Skąd nagle Moskwa? Otóż jeśliby jednak pokusić się o wytypowanie bohaterów filmu, to byłoby ich dwóch. Pierwszy to sam autor, drugi to jego mistrz Siergiej Eisenstein, który swego czasu również realizował w Meksyku film. Teraz na zafoliowanym zdjęciu towarzyszy Cousinsowi, wędrującemu po mieście i starającemu się odkryć znaczenie słowa „ekstaza”.
Dla części widzów jego poszukiwania mogą być nie do zniesienia. Inni pewnie będą czcić go jeszcze bardziej. Do tej drugiej grupy należy PJ Harvey, której film spodobał się tak bardzo, że specjalnie na jego potrzeby skomponowała dwa nowe utwory.
Iwona Sobczyk
„O czym jest ten film o miłości?”
Dziś, godz. 13.15, Kino Nowe Horyzonty 8
23 lipca, godz. 16.00, Kino Nowe Horyzonty 4
21 lipca 13
„Jestem fikcją" to dokumentalny dramat sądowy, historia osobliwego konfliktu między dwoma wybitnymi duńskimi artystami, z których jeden kradnie tożsamość drugiemu.
więcej
W 2009 roku duński artysta ukrywający się pod pseudonimem Das Beckwerk wydał powieść „The Sovereign”, której głównym bohaterem uczynił Thomasa Strobecha, opisując w szczegółach jego dzieciństwo, dorosłe życie i zawodową karierę. Książka nie wzbudziłaby pewnie takiego zainteresowania, gdyby nie fakt, że Thomas Strobech to realnie istniejący czterdziestoletni artysta, który wcale nie życzył sobie zostać postacią literacką. O tym, że Das Beckwerk za jego plecami drobiazgowo zrekonstruował jego biografię, dowiedział się, gdy na ulicach zawisły promujące książkę plakaty. Było na nich jego zdjęcie. Zszokowany oskarżył autora książki o kradzież tożsamości.
Obaj panowie doskonale się znali. Strobech i Das Beckwerk jakiś czas wcześniej realizowali na Bliskim Wschodzie wspólny projekt artystyczny i przeprowadzili wiele długich przyjacielskich rozmów. Mieli pewnie wiele wspólnych tematów, bo obaj wielokrotnie w przeszłości igrali ze swoją tożsamością. Strobech występował najczęściej jako Thomas Altheimer, ale na potrzeby różnych przedsięwzięć przyjmował też inne nazwiska. Das Beckwerk znany był jako Claus Beck-Nielsen, dopóki w 2001 roku nie przeprowadził swojego uroczystego pogrzebu. Obaj z kreowania się na fikcyjne postaci uczynili swój znak rozpoznawczy.
Dokument Maxa Kestnera to zapis przygotowań do osobliwego procesu sądowego, który bohater książki wytacza jej autorowi. Reżyser, podobnie jak Das Beckwerk, bohaterem czyni Strobecha, ale tym razem to on sam ma opowiedzieć o swoim życiu. I robi to ochoczo, zabierając ze sobą widzów nawet do gabinetu lekarskiego. Przez dużą część filmu obserwujemy go za pośrednictwem kamery zamontowanej na jego ciele, pokazującej jego twarz w karykaturalnym zbliżeniu. Śledzimy wydarzenia jego oczami i wcale nie jest to najbardziej komfortowa sytuacja, jaką można sobie wyobrazić, bo Strobech to postać dość antypatyczna, modelowy przegrany. Na okrągło biadoli o nieszczęściach, jakie go spotkały, kręci się po swoim brzydkim pustym mieszkaniu i popada w coraz większą obsesję na punkcie Das Beckwerka, którego nienawidzi i kocha jednocześnie. Jego adwersarz z fryzurą Warhola i aparycją przedsiębiorcy pogrzebowego też nie budzi ciepłych uczuć. Reżyser najwyraźniej nie ma ochoty odwalać roboty za widza i wskazywać mu, czyją stronę trzymać.
Iwona Sobczyk
„Jestem fikcją”
Dziś, godz. 19.15, Kino Nowe Horyzonty 8
Jutro, godz. 10, Kino Nowe Horyzonty 4
21 lipca 13
Takashi Miike, twórca już kultowy, w swojej karierze zajmował się wszystkimi gatunkami filmowymi, od kina gangsterskiego, przez horrory, po produkcje samurajskie. „Słomiana tarcza” to wysokobudżetowy thriller, który bardziej niż na festiwal artystyczny pasuje do multipleksu.
więcej
Japoński reżyser przyzwyczaił nas do kontrowersji, epatowania krwią i wnętrznościami, przemocą i perwersją. Tych elementów w jego nowej produkcji jest jak na lekarstwo w porównaniu z trylogią „Żywi lub martwi”. Wizualnie i technicznie film dopracowany jest perfekcyjnie. Jednak hollywoodzkie standardy w tym wymiarze nie przekładają się na warstwę fabularną.
Historia, oparta na książkowym pierwowzorze, skupia się na grupie policjantów, którzy ochraniają brutalnego mordercę przed żądną krwi publiką. Kiyomaru oddaje się w ręce stróżów prawa, po tym jak dziadek jego siedmioletniej ofiary, miliarder Ninagawa, wyznacza niebotycznie wysoką nagrodę za jego zabicie. Chętnych do wykonania zemsty jest wielu i próby podejmowane są, zanim piątka policjantów na dobre rozpocznie transport więźnia do Tokio. Porucznik Mekari jest niczym kompas moralności w grupie stróżów prawa. Każdy z nich ma mniejsze lub większe powody, aby pozbyć się więźnia. Mimo starań o dyskrecję ludzie śledzą na specjalnej stronie internetowej ich każdy krok. Zabawa w kotka i myszkę między policją a żądnym zemsty społeczeństwem jest ciekawym punktem wyjścia, którego potencjał zostaje zmarnowany przez kilka elementów. Przejścia od jednego zamachu do drugiego są do bólu przewidywalne. Pomiędzy nimi gliniarze prowadzą niekończące się dyskusje, czy ochranianie bestii własnym ciałem ma sens. Z łatwością można się domyślić, w jakiej kolejności bohaterowie będą ginąć. Do tego dochodzi parę mało wiarygodnych logicznie motywów, jak strona internetowa, której nie można zdjąć, milioner poza prawem wydający rozkazy z Kolumbii czy skomplikowane warunki do wykonania wyroku na Kiyomaru. Nawet te niedopatrzenia nie raziłyby tak, gdyby montażysta wyciął zbędnych trzydzieści minut z dwugodzinnej całości i podkręcił tempo. Oglądanie „Słomianej tarczy” może być całkiem niezłą rozrywką. Pod warunkiem że wyłączymy myślenie.
Radek Folta
„Słomiana tarcza”
Dziś, godz. 21.45, Kino Nowe Horyzonty 1
24 lipca, godz. 18.45, Kino Nowe Horyzonty 1
26 lipca, godz. 21.45, Kino Nowe Horyzonty 1
21 lipca 13
Prof. Stanisław Por-Kokos
Dzień dobry Państwu. Dzisiaj objaśnimy sobie, o co chodzi w filmie festiwalowym pt. „Shirley – wizje rzeczywistości”.
więcej
Reżyserem jest tutaj Gustav Deutsch, którego każdy porządny kinoman kojarzy na pewno, że nakręcił kiedyś „FILM TO. Dziewczyna i pistolet”, czyż nie? Więc teraz ta cała „Shirley…”. Zanim jednak zacznę porządnie objaśniać, postawię interesujące pytanie: Kto taki z Państwa kryje marzenie, że może wejść do jakiegoś obrazu i sobie tam pochodzić od ramy do ramy? Dobrze. A teraz ostatnie pytanie: Kto nie chowa tego marzenia, tylko jakieś inne, niezwiązane? Nikt. Czyli już wszystko wiem i mam dla Państwa wesołą wiadomość. Film „Shirley…” jest właśnie o dokładnym spełnieniu Państwa marzenia z ramą i chodzeniem w obrazie! Szczerze? Bardzo lubię Edwarda Hoppera oraz uważam, że czuję różne emocje, kiedy pieczołowicie popatrzę sobie na przykładowe jego płótno. Ach, jaka szkoda, że nie został on słynnym reżyserem! Bowiem idę o całkiem znaczny zakład, że nakręciłby tyle filmów, ile zmalował obrazów, a reżyserem byłby o wielu fanach i multumie różnych nagród, głównie pewnie za reżyserię. Ale kto wie? Tego nie wie nikt. Dobrze, idziemy do rzeczy, „Shirley – wizje rzeczywistości”. Sporo z Państwa pewnie ciekawie pyta: „Jaka znowuż Shirley? Shirley Temple? Shirley MacLaine? Shirley, której nie znam?”. Odpowiadam zatem w te pędy: Żadna z nich. A nawet więcej, żadna w ogóle! I tutaj głęboko się kłania, że widziałem tyle filmów, iż wiem o kinie już chyba wszystko. Otóż to całe imię to jest, proszę Państwa, symbol, że tak naprawdę chodzi o słowo: różne. Prześledźmy uważnie. Ile jest kobiet z imieniem Shirley na Ziemi, naszym świecie? Ogromna ilość, aż do nieprzeliczenia, a co jedna, to każda inna. Różna. I dokładnie tutaj został zakopany klucz do filmu, którego tytuł tak naprawdę stoi taki: „Różne – wizje rzeczywistości”. Teraz, gdy odkryliśmy już tę zagadkę, z łatwizną sami pójdą Państwo przez całą resztę. Bo każdy film należy oglądać od początku, od tytułu samego. Właśnie tam może się ukryć na przykład, że mordercą jest jednoręka pani z kiosku, proste. A niepunktualni, którzy do kina przyjdą po tytule, nigdy się tego nie dowiedzą. No i dobrze im tak, prawda? Do widzenia.
21 lipca 13
– Zakochuję się w reżyserze i nie wiem dokąd mnie zaprowadzi, ale wierzę w niego tak bardzo, że pójdę za nim nawet w ogień – mówi Béatrice Dalle, ikoną francuskiego kina lat 80.
więcej
Rozmowa z
Béatrice Dalle
Paweł Świerczek: Przed paroma chwilami wróciła pani ze spotkania z widzami po seansie „Betty”. Jak odbiera pani ten film po latach?
Béatrice Dalle: Od mojego debiutu minęło już prawie trzydzieści lat. W tym czasie setek wywiadów, a wciąż mogę opowiadać o nim bez końca. To trochę jak w przypadku Romy Schneider i „Sissy”, która została z nią na całe życie. Betty to moja Sissy.
Ile zatem jest z pani w bohaterce filmu?
Betty to cała ja. To był mój pierwszy film, nigdy wcześniej nie pracowałam jako aktorka. Z tego zresztą powodu Jean-Jacques Beineix dał mi tę rolę. Weszłam w świat filmu jako Betty i tak już w nim zostałam.
Jest pani tutaj z okazji przeglądu neobaroku…
Nie wiedziałam, że współtworzyłam coś takiego jak neobarok. Nigdy nie spotkałam się z takim terminem, jest on używany chyba tylko w Polsce. Z mojej perspektywy dzieła Beineixa, Caraxa i Bessona były po prostu bardzo wyrafinowane wizualnie.
Grała pani u Jarmuscha, Ferrary czy Claire Denis, ale mówiła pani kiedyś, że lubi współpracować z debiutantami.
Uwielbiam pracować z jednymi i z drugimi. Za każdym razem kiedy pracuję z Claire jestem zachwycona. Ostatnio często zwracają się do mnie młodzi reżyserzy, co też mnie cieszy. Zauważyłam, że często są to homoseksualiści. Na dwadzieścia moich ostatnich filmów tylko jeden nakręcony był przez heteroseksualnego reżysera. Orientacja seksualna twórców nie jest dla mnie oczywiście żadnym kryterium. Ot, stwierdzam fakt.
Najnowszy pani film „You and the Night” to dzieło debiutanta, Yanna Gonzaleza. Dlaczego zdecydowałaś się na zaproponowaną przez niego rolę?
Nigdy nie decyduję się na udział w filmie ze względu na rolę, nie interesuje mnie też fabuła. Jedyne co biorę pod uwagę to dusza reżysera. Wiem, że wartościowy człowiek nie sprzeda mi chłamu. To trochę jak miłość – zakochuję się w reżyserze i nie wiem dokąd mnie zaprowadzi, ale wierzę w niego tak bardzo, że pójdę za nim w ogień. Zrobiłam kilkadziesiąt filmów i nigdy nie byłam rozczarowana. Cóż, z miłością chyba nie zawsze jest tak miło. Gonzalez ujął mnie swoim urokiem i inteligencją. To bardzo mądry chłopak. Poza tym, w filmie zgodził się też zagrać mój przyjaciel Eric Cantona, co było dodatkowym argumentem.
No właśnie, często powtarza pani, że nie czyta pani scenariuszy przed przyjęciem roli. Z drugiej strony, grywa pani ekstremalne role. Czy jest coś, czego nie zrobiłaby pani na ekranie?
Nie ma rzeczy, której bym nie zrobiła. Kiedy powiem reżyserowi „tak, zagram w twoim filmie”, moja duma nie pozwala mi mu odmówić. Pewnie mam jakieś ograniczenia, ale nigdy nie zdarzyło mi się, żeby na planie się przed czymś zatrzymać.
W filmach, w których pani gra często przewijają się motywy pasji i pożądania. Czy to tematy, które jakoś szczególnie panią interesują?
A ciebie nie interesują? To tematy, które są bliskie niemal wszystkim.
A te mniej bliskie?
Najtrudniejszym wyzwaniem aktorskim dla mnie była scena, w której miałam usmażyć naleśniki i podać je swoim dzieciom. Potem te dzieci zabijam. Sama nigdy nie miałam dzieci, nie potrafiłam więc odwołać się do własnego doświadczenia. Ale było to dla mnie bardzo inspirujące.
Rozmawiał Paweł Świerczek
21 lipca 13
Mike Patton to rozmach, odwaga i siła. Wyobraźnia i głos. Oraz mnóstwo zespołów i projektów. Dziś w Arsenale pokaże swoją grupę Tomahawk.
więcej
Bywalcy festiwalu dobrze go znają. Przed trzema laty pojawił się na Wyspie Słodowej w towarzystwie wrocławskiej The Film Harmony Orchestra, by zaprezentować album „Mondo Cane”, na którym zebrał włoskie przeboje pop z lat 50. i 60. Koncert był znakomity – jak zwykle w przypadku tego artysty. Tym razem wszechstronny wokalista nie zagra jednak przebojów rodem z San Remo, lecz przedstawi jeden z ciekawszych swoich zespołów, supergrupę Tomahawk.
– Patton ma dużo projektów, ale w okołorockowym Tomahawk chyba spełnia się najbardziej. To wypełnianie luki, granie muzyki, której brakuje – mówi Adam Adamczyk, wokalista grupy Semantik Punk, która będzie supportować Tomahawk.
Oczywiście najbardziej znany zespół Mike’a Pattona to Faith No More. Amerykańska grupa rockowa święciła triumfy w latach 90., a jej wspomnieniowa trasa koncertowa w 2009 roku zrobiła furorę. Wokalista od początku udzielał się też w innych projektach. Najpierw był Mr. Bungle, potem Fantomas, Tomahawk i współpraca z artystami tak różnymi, jak John Zorn, Björk, The Young Gods czy Burt Bacharach i Sepultura. Równie dobrze czuje się w jazzie, klasyce, elektronice, industrialu, rapie i popie.
– Jesteśmy szczęśliwi, że możemy zagrać przed Pattonem. Dla mnie jest to temat niemalże fantazyjny, bo jestem jego wielkim fanem. To, co ze mną zrobiła płyta „Angel Dust”, a potem jeszcze mocniejszy cios w postaci „King For A Day... Fool for a Lifetime”, zostanie ze mną do końca życia. To był dla mnie przełom, punkt zwrotny w pojmowaniu muzyki – mówi Adamczyk. Dodaje, że muzyka, którą gra z Semantik Punk (zespół właśnie wydał debiutancki album „abcdefghijklmnoprstuwxyz”), jak najbardziej pasuje do „ogólnego wizerunku Mike’a i jego poczucia humoru”.
Tomahawk będzie promował wydany w tym roku, czwarty album „Oddfellows”.
Marcin Babko
21 lipca 13
Przed powołaniem do życia Nowych Horyzontów słyszeli o nich wyłącznie bywalcy światowych festiwali. Dopiero wraz z powstaniem przeglądu Romana Gutka pojawiła się możliwość posmakowania kina autorów, którzy w filmowym świecie zdążyli się zadomowić na dobre, a u nas dopiero mieli zagościć.
więcej
Oto nasza trzynastka autorów, których znajomość zawdzięczamy MFF T-Mobile Nowe Horyzonty i których możemy określić nowohoryzontowymi.
1. François Ozon
2. Bruno Dumont
3. Tsai Ming-Liang
4. Steve McQueen
5. Ulrich Seidl
6. Carlos Reygadas
7. Philippe Grandrieux
8. Aleksander Sokurow
9. Hal Hartley
10. Guy Maddin
11. James Benning
12. Denis Côté
13. Kim Ki-duk
Niektórym z nich udało się wyjść poza popularność festiwalowej widowni i ich związek z T-Mobile Nowe Horyzonty przestaje dziś być tak oczywisty (patrz: François Ozon). Filmy innych są wprawdzie obowiązkowymi punktami w festiwalowym programie, lecz poza seansami na TNH próżno ich szukać w ofercie rodzimych dystrybutorów. Jeszcze inni byli już wcześniej znani filmowym koneserom, lecz na ich obecną popularność bez wątpienia wpłynął wrocławski festiwal (przypadek Hala Hartleya). W każdym z ww. przypadków wpływ TNH na wzrost znajomości twórczości tych autorów jest trudny do przecenienia.
Patryk Tomiczek
21 lipca 13
Do Wrocławia przyjechało blisko 130 nauczycieli, aby wziąć udział w Letniej Akademii Filmowej. Warsztaty filmowe organizuje Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, przy znaczącym współudziale Narodowego Instytutu Audiowizualnego.
więcej
Uczestnicy w kilkuosobowych grupach pracują nad realizacją krótkich form fabularnych, dokumentalnych i animowanych. Część nauczycieli zajmuje się również przygotowaniem i realizacją audiowizualnej wystawy. Tematy poszczególnych prac „creative body” czy „Dla kobiet nie ma mundiali” wybrane zostały przez nauczycieli. Opiekunem tej części warsztatów jest kurator muzealny Piotr Matosek. Wykonanie ekspozycji poprzedziła seria wykładów, dotyczących historii sztuki, działań promocyjnych czy organizacji pracy zespołowej.
Realizacje fabuł i dokumentów wsparte zostały zajęciami ze struktury scenariusza, opartej na uniwersalnych zasadach określonych przez Josepha Campbella, cenionego konsultanta pracującego dla największych wytwórni filmowych.
Wykłady teoretyczne poprowadzili m.in. reżyserzy Tomasz Wasilewski oraz Bartosz Konopka. Praca na planie wymagała od nauczycieli przejęcia obowiązków poszczególnych członków profesjonalnej ekipy filmowej. Cały czas jednak mogli skorzystać z pomocy specjalistów. Uczestnicy przeszli przez wszystkie etapy produkcji filmu, począwszy od poszukiwań pomysłu na historię, przez pisanie scenariusza, realizację zdjęć, aż po montaż. Animacje wykonywane są wymagającą cierpliwości i skrupulatności metodą poklatkową.
Wiedza i doświadczenie zdobyte podczas Letniej Akademii Nowe Horyzonty pozwolą nauczycielom nie tylko kierować szkolnymi zajęciami filmowymi i wykorzystywać nowe sprzęty oraz programy.
Nauczyciele podkreślają, że wrocławskie spotkania pozwalają im odświeżyć umiejętność pracy zespołowej, którą w ciągu roku szkolnego tracą, stając codziennie w pojedynkę przed grupą uczniów. Efekty pracy nauczycieli będzie można zobaczyć dzisiaj w Centrum Festiwalowym w Teatrze Lalek na wernisażu o godz. 18.
Łukasz Jakubowski
|
|
Moje NH
Strona archiwalna 13. edycji (2013 rok)
|